— Mój Boże! Gilbert?!
Anne niemalże wyrwała swoje okna z zawiasów. Chciała sprawdzić, czy to przypadkiem nie sen, albo jakiś głupi żart. Kiedy wyjrzała przez otwór, zobaczyła klęczącego na kolanach Gilberta Blythe'a. Nawet z tej odległości, nawet po trzech latach, była w stanie od razu powiedzieć, że to on. Może po tych charakterystycznych czarnych loczkach, które lśniły w blasku lamp ulicznych.
Rudowłosa wypadła z pokoju, prawie zabijając się o drzwi.
— MARILLE! JERRY! MATTHEW! — wykrzyczała pośpiesznie, po czym zaczęła walić pięściami dobijając się do pokoju brata.
Nie trzeba było długo czekać na odzew.
— Czy ty zamieniłaś się na mózgi z Josie Pye? — wymamrotał sennie brunet, otwierając drzwi.
— Jerry, to... To Gilbert! On tu jest! — wykrztusiła w końcu z siebie, zamaszyście wymachując rękoma, nie do końca wiedząc, jak to wytłumaczyć.
— Anne, zwolnij — odrzekł jej brat, który rozbudził się w ułamku sekundy. — Gilbert tu jest? Gdzie? Jesteś pewna, że coś ci się nie przyśniło?
— Obudź rodziców, zadzwońcie po policję, pogotowie, straż pożarna, pogotowie opiekuńcze, cokolwiek — powiedziała, niemalże płaczliwym tonem. — Musisz mi uwierzyć! Jest przed domem, na trawniku!
Jego wahanie trwało nie więcej niż pięć sekund. Ledwo zauważalnie skinął głową, tak jak wtedy, kiedy robili coś wspólnie. Rozumieli się bez słów. Chwilę później, dziewczyna nie oglądając się za siebie, wybiegła z domu. Znalazła Blythe'a dosłownie w takiej samej pozycji, jak poprzednio, kiedy wyglądała przez okno. Podbiegła i uklęknęła przy nim.
— Zielone Wzgórze... Warkoczyki... Gilbert... Gilbert Blythe... Rudy... Zielony... — szeptał słowa po kolei, jakby były jego mantrą. Jakby bał się, że ich zapomni.
— Gilbert, spójrz na mnie — poinstruowała go. Kątem oka zauważyła, że w domu pozapalały się prawie wszystkie światła. Wróciła jednak wzrokiem do bruneta. — Musisz mówić wyraźniej, nie rozumiem.
— Nic nie pamiętam... — wyszeptał po raz kolejny, tym razem jednak spojrzał jej prosto w oczy.
Kiedy to zrobił, czuła jak jej żołądek zacisnął się w supeł. W jego źrenicach widniało czyste przerażenie. Strach przed nieznanym. Przełknęła ślinę. Niespiesznie zbadała wzrokiem każdy widoczny kawałek jego ciała. Na głowie miał zaschniętą krew, prawdopodobnie od uderzenia. Ciężko było jej ocenić, czy nie miał więcej ran. Było ciemno, a co gorsza, temperatura na dworze spadła poniżej zera.
— ANNE! WPROWADŹ GO DO ŚRODKA! — wykrzyczał Matthew, który właśnie wychodził z domu w swoim ulubionym brązowym szlafroku i kapciach.
Dziewczyna skinęła głową, po czym wyciągnęła rękę w stronę chłopaka. Przez ułamek sekundy niebieskooka miała wrażenie, że ucieknie z krzykiem, ale nie zrobił tego. Ujął jej dłoń i ruszyli w kierunku domu. Kiedy pan Cuthbert chciał pomóc Gilbertowi, ten dziwnie się wzdrygnął i umknął przed dotykiem. Żadne z Cuthbertów tego nie skomentowało.
Po chwili byli już w domu, gdzie czekali na nich brat dziewczyny i Marille, która dzierżyła w rękach koc, apteczkę i kubek gorącej herbaty. Przeszli do salonu, gdzie milczący Blythe usiadł na kanapie.
— Zaraz będzie tutaj policja i John Blythe — powiedział Jerry, informując Anne.
Marille w tym czasie zarzuciła okrycie na chłopaka i podała mu parujący kubek.
— Nie będę się zajmowała raną na głowie, ale pozwolisz, że zdezynfekuję te rozcięcie na twojej ręce — odrzekła delikatnie pani Cuthbert.

CZYTASZ
Anyway ■ Shirbert (I&II)
FanfictionPamięć bywa darem, ale bywa i przekleństwem. Anne Shirley-Cuthbert codziennie wieczorem spogląda przez okno na ścieżkę, którą przechodziłby jej odwieczny szkolny rywal Gilbert Blythe, który zaginął przed trzema laty w tajemniczych okolicznościach. J...