011 • i am done of being afraid

1.9K 257 204
                                        

Przepraszam, że tak długo. W domu mam jednak całą rodzinę, więc spędzamy razem czas.

Dziękuję za gwałtowny odzew na książkę. Miałam ostatnio chwilę załamania, że nie mam już dla kogo pisać, a wy straciliście zainteresowanie książką. Nie mogłam mylić się bardziej.

Jak zawsze serdecznie, ale to bardzo serdecznie  zapraszam do głosowania i oczywiście komentowania!

PS: W pewnym momencie polecam włączyć piosenkę z mediów, ja płakałam pisząc ten rozdział, bo temat straty bliskiej osoby jest dla mnie dość osobisty.

•••

— Możecie mi łaskawie wytłumaczyć, dlaczego siedzę w bibliotece w dzień wolny? — zapytał Cole, waląc czołem o drewniane biurko.

— Bo w dni szkole nie mamy czasu? — odpowiedziała Diana, intensywnie wpatrując się w ekran komputera, nawet nie zaszczycając przyjaciela wzrokiem.

— Nigdy na to bym nie wpadł — zakpił Mackenzie. — Naprawdę, nie wiem co bym bez ciebie zro...

Anne trzasnęła plikiem gazet o ten sam stół, w który niedawno blondyn uderzył czołem.

— Zachowujecie się jak dzieci — zgromiła oboje wzrokiem. — Wiecie, że próbujemy się czegoś dowiedzieć.

— Ale to jest błądzenie po omacku, nawet nie wiemy, czy nasze podejrzenia są słuszne. Nie wiemy, czy to wszystko jest ze sobą powiązane — zaprotestował Cole. 

— Słuchaj, pięknisiu, jak ci nie pasuje, to won do domu — odburknęła Barry, w końcu patrząc na chłopaka.

Mackenzie podniósł palec i miał już się odezwać, kiedy w ostatniej chwili zrezygnował. Diana zaśmiała się cicho pod nosem i pokazała mu środkowy palec.

— Jeden zero, ciulu — powiedziała rozbawiona dziewczyna, wracając wzrokiem do ekranu komputera.

Anne wzięła głęboki oddech, starając się zdusić chęć mordu w sobie. Kochała swoich przyjaciół ponad wszystko, ale były momenty, że z chęcią oddałaby ich do okna życia. Pomimo, że nie była ich matką. I pomimo, że by się tam już niestety nie zmieścili.

— Szukamy czegoś konkretnego? — zapytał w końcu Cole, zmieniając ton na bardziej poważny.

— Szukamy czegokolwiek, co może być powiązane z rodziną Gilberta, bądź rodziną Ruby — odpowiedziała Anne, rozkładając wszystkie lokalne dzienniki na kilka równych kupek. Z całych sił próbowała zatuszować fakt, jak wielki ból sprawiało jej samo wymienienie imienia zmarłej przyjaciółki.

Z boku mogłoby się wydawać, że cała trójka dobrze radziła sobie z tą sytuacją, o ile żałobę można było tak nazwać. Chodzili do szkoły, spędzali wspólnie czas, śmiali się czy żartowali. Kłopoty zaczynały się w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy na przykład Facebook wyświetlał im wspomnienia sprzed kilku lat, a w nich zdjęcia uśmiechniętej Ruby. Kiedy siedzieli wieczorami z kubkiem herbaty z cytryną, wiedząc, że ona jej nigdy nie piła, bo bała się, że dostanie Alzheimera.

I wtedy cała fasada normalności, którą starali się budować na bieżąco, sypała się jak zamek z piasku. Uczucie względnego spokoju wymykało im się pomiędzy palcami, zmuszając ich do kreowania jej od nowa i od nowa, tak jak Syzyf wtaczał kamień pod górę.

I wtedy było ciężko. Wstać rano z łóżka, wypić poranną kawę czy uśmiechnąć się do rodziny, aby zapewnić ich, że wszystko było dobrze.

A nie było. Ale jak powiedzieć komuś, kto kocha cię bezgranicznie, że w nocy budzą cię koszmary, a bezsenność stała się twoim najlepszym przyjacielem? Jak patrzeć tej osobie w oczy i codziennie mówić to samo kłamstwo: wszystko jest w porządku?

Anyway ■ Shirbert (I&II)Wo Geschichten leben. Entdecke jetzt