XVIII - Hannibal Lecter

343 60 12
                                    


Aidan pociągnął za spust bez ostrzeżenia, a pokój wypełnił się zapachem prochu i rozgrzanej stali

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


Aidan pociągnął za spust bez ostrzeżenia, a pokój wypełnił się zapachem prochu i rozgrzanej stali. Nabój trafił w jedną skroń, a przeszedł na wylot drugą. Krew zalała beżowy dywan, mieszała się z włóknami i barwiła je jasnym szkarłatem. Hannibal skrzywił się, bo niedawno czyścił wszystkie dywany, a potem usłyszał głośny śmiech Willa, który chichotał przerażająco, gubiąc równowagę i wpadając na ścianę. Ciało Clarice, niemalże pozbawione czubka głowy i nosa, leżało stygnąc na podłodze.

— To było do uniknięcia — stwierdził Lecter i obszedł Starling.

— Nie było wyjścia. Wolałem szybko to załatwić.

— Cóż za samokontrola, Aidanie. Mówisz to bez wahania, pomimo iż uważałeś, że ją kochasz.

— Pomyliłem się — chłopak zszedł ze schodów, minął majaczącego Grahama i ukucnął obok ciała blondynki. Zaczął przeszukiwać jej kieszenie.

— To nie była pomyłka, to czysty akt okrucieństwa — odparł doktor i pochylił się nad Willem.

— Co mu jest? — spytał Aidan, wyraźnie czymś zaaferowany.

— To pewien rodzaj psychozy, spowodowany obciążeniem psychiki — Hannibal odchylił w tył głowę bruneta i obejrzał dokładnie ruch jego gałek ocznych. — Strzał spowodował szereg reakcji.

— Czy on...? — w sumie, nie wiedział, o co zapytać.

— Nie wiem, jakie obrazy widzi, ani czego doświadcza w danej chwili.

— To chyba nic miłego.

— Will bywał już w niemiłym stanie. To nie zagraża jego życiu.

— Nie jesteś tym specjalnie przejęty.

— To minie — wstał, zostawiając Grahama opartego głową o pierwszy stopień schodów.

— Nie zdążymy uciec — szatyn patrzył w ekran telefonu — tak, jak myślałem, Clarice dała znać FBI kilka godzin wcześniej. Podejrzewam, że lokalna policja jest w drodze.

— Już tu są — Lecter uchylił ostrożnie zasłonę i wyjrzał przez okno. Dojrzał, jak tabuny policyjnych wozów i zastępów funkcjonariuszy okrążają podwórko, a między nimi przeciska się nikt inny, jak Crawford. — Mamy tylko jedno wyjście, Aidanie.

— Poddać się?

— Chcesz obrać najłatwiejszą z dróg?

Chłopak westchnął.

— Musisz wziąć nas jako zakładników. W oczach innych, Will stanie się mniej winny, a to da argument obronie w procesie — młodzieniec przygryzł wargę — ale pogrąży ciebie.

— Oddaj mi swoją broń, kolejne morderstwo nie zrobi mi różnicy. Nie możesz zostać uznany za naszego wspólnika.

— Nie mogę, bo jestem ci jeszcze potrzebny. Ktoś musi być powiernikiem.

— Aidanie.

— Chcesz się poświęcić?

— Czasem trzeba, aby twórca, poświęcił się dla swojego najlepszego dzieła.

— Chciałbym to zripostować, ale sprzeciwianie się tobie, jest jak podjęcie decyzji o samobójstwie. To była świetna przygoda, chciałbym żeby trwała dłużej.

— Nie zmarnuj swojego potencjału, Aidanie.

— To ostatnia rada?

— Jedynie nikła sugestia, którą możesz wykorzystać dobrowolnie.

— Nie sądzę — agent obrócił broń w dłoni i wyciągnął ją w stronę Hannibala. — Wykorzystasz mnie, żeby obronić Grahama, choć będzie to wyglądało, jakbym sam podjął taką decyzję.

— Zdaje się, że zmarnowałem dobrą glinę — wziął pistolet i dokładnie ułożył na nim palce tak, by zostawić wyraźne odciski.

— Nic nie zmarnuje się w twoich rękach, doktorze.

— Marniejące dzieło w mrokach piwnicy, jest równoznaczne z nieistnieniem. Świat powinien je poznać, doświadczyć i zapamiętać.

— Musi być dobrze widoczne — Aidan odsunął się od zwłok. — Będzie świetnie widoczne, zawsze o to ci chodziło.

— Czyż Bóg nie porzucił swojego stworzenia? — psychiatra uklęknął przy nieprzytomnym Williamie i ułożył rękę na jego policzku. — Nie mógłbym zrobić czegoś podobnego. To okrutne.

— Okrucieństwo nie jest wpisane w naturę człowieka?

— To natura Boga, a my zostaliśmy stworzeni na jego obraz i podobieństwo.

— Jesteś więc lepszy od Boga? — przecierał telefon rąbkiem koszuli, żeby nie zostawić śladów. — To arogancja, świętokradztwo, czy triumf?

Hannibal podniósł wzrok na piegowatą twarz profilera i uniósł lekko kąciki ust. Zalążek rzuconej mu gry, zdawał się być interesujący, choć nie dosięgał do stóp umiejętnością Grahama. Miał potencjał, a on wiedział, jak wykorzystać ludzi z takim potencjałem.

— Nie ja stworzyłem Willa, zrobił to Bóg — odparł z delikatnym uśmiechem na ustach.

— Mówisz tak, ale jesteś z siebie dumny. Wiem, jak się sprawy mają — Aidan zaśmiał się krótko. Odczuł, jak gorzka emocja okrywa mu lico i ledwo mógł opanować się od płaczu. To było niezwykłe, prawdziwe. Może Lecter miał więcej mocy sprawczych, niż było to w zasięgu rozumienia. W tej chwili, nie czuł obecności Boga, ani jego przeciwieństwa. Był tylko Hannibal i nie chciał, żeby został złapany.

— Nasze życie jest jak kamień rzucony w wodę — poprawił spiętego Williama. — Nigdy nie wiemy, jakie kręgi zatoczymy naszym upadkiem, czyją chwałę lub upadek spowodujemy. Ile niepokoju wzniecimy dookoła siebie, ile katarakt zdejmiemy ze ślepych rzek.

— Jest do tego morał?

— Taki, jaki z niego wyniesiesz — Lecter pochylił się nad Willem bez zastanowienia i dotknął swoimi wargami jego ust. Delikatnie, jednak na tyle blisko, że poczuł niespokojny oddech na swojej twarzy. — Will, wróć do mnie — szeptał mu do ucha — nazywasz się Will Graham, jesteś na Kubie, jesteś w naszym domu... — obserwował uważnie zmieniający się wyraz jego twarzy. Najpierw był niespokojny, potem marszczył brwi i pocił.

— FBI, jesteście otoczeni — zabrzmiał głos, wzmocniony megafonem — jeżeli nie wyjdziecie za pięć minut z rękami w górze, ostrzelamy dom.

— Mamy pięć minut — Aidan wzruszył ramionami. Wiedział, jak wyjść z tego cało. Wbrew pozorom, wymyślił też kilka innych opcji. Cofnął się, rzucił okiem na podwórko na tyłach. Tam też byli agenci, celowali w okna. Sytuacja zdawała się być krytyczna.

Litwin zacisnął zęby. Przeklinał w myślach Jacka. Żyło się im dobrze, musiał tylko naprawić sprawę z dzieckiem Willa i wszystko byłoby, jak dawniej... Ruszyliby do Włoch, zwiedzili Francję i Chiny, może zagościli na Litwie. Psy ujadały, zamknięte w pokoju na piętrze.

— Hannibal — wydukał z ledwością brunet, ale jego wzrok nadal pozostawał nieprzytomny, błądzący gdzieś w odmętach umysłu. — Hannibal?

— Will, ocknij się — doktor potrząsnął lekko profilerem.

— Nic innego naprawić już nie mogę — zamajaczył ponownie. — A teraz, zostawiłeś mnie? — i znów.

Hannibal zorientował się już wcześniej, że zdania, które wypowiada jego Mangusta są oderwane od rzeczywistości i nie zawierają żadnego konkretnego kontekstu, ale nie mógł go zostawiać w obecnym stanie. W tej sytuacji, cały plan wziął w łeb, a im pozostało niewiele ponad trzy minuty.

— Rozgryzłem to... — szepnął głośniej, a jego oczy nabierały świadomości. Poruszał się krewko w półmroku okalającym pokój. Coś błysnęło, ktoś wykonał ruch, czyjeś słowa zawisły i zastygły w cichym jęku.

— Witaj, Will — powiedział Hannibal spokojnie i przywarł do niego ciepłymi ustami, wypełnionymi krwią i miłością. Nie musiał spoglądać w dół, żeby wiedzieć, iż ostrze noża myśliwskiego, które Will zawsze chował w kieszeni, zatopiło się w jego ciele do samego końca. Uszkodziło żyłę główną i wbiło się w ścianę żołądka. Organizm zszokowany wypełniającą trzewia cieczą, próbował skierować ją do przełyku w górę, powodując bolesny, krwisty kaszel. Graham wystraszył się, odepchnął od siebie rannego psychiatrę i usiadł stabilniej. Dyszał i jąkał się, kręcąc z oszołomieniem głową. Blady i mokry, obserwował, jak krew barwi na szkarłat koszulę Lectera. To było dzieło nikogo innego, jak jego samego.

— Nie, to... to się nie dzieje... — położył dłoń na twarzy i pocierał ją boleśnie, w chęci wybudzenia się z koszmarnego snu.

— Zostały dwie minuty — zabrzmiał przypominająco głos z podwórza.

— To się nie dzieje! — krzyknął na całe gardło, aż zapiekły go struny głosowe. To się nie mogło zadziać. Przed chwilą zaatakował Molly... przecież wiedział, co robi.

— Will, dźgnąłeś go... — Aidan zbliżył się ledwie o krok zdziwiony, ale Hannibal zatrzymał go jednym gestem ramienia. Przygryzł mocno wargę i stanął w bezruchu posłusznie.

Brunet zamrugał oczami, a potem podpełznął do doktora na kolanach, szorując nimi o podłogę.

— Nie, nie, nie... —mówił, bezmyślnie dotykając rękojeści noża, drżąc i błagając. Wiedział, że jeżeli go wyjmie, Hannibal wykrwawi się w kilka sekund. Umiejscowienie rany było tragicznie niefortunne.

— Mówiłeś, że nas złapią — psychiatra odsunął od siebie profilera, który bezskutecznie próbował uciskać ziejącą krwią ranę.

— Bez ciebie, mój świat... — urwał. Chciał odwrócić ten proces, chciał scalić roztrzaskaną porcelanę. Krwią, łzami, bólem, szaleństwem, miłością; na Boga, czymkolwiek. Choćby samym żarem piekła.

— Stoisz na brzegu rzeki i mówisz, że nie możesz przejść na drugi brzeg, ale ja przekroczyłem każdą wodę, by stać tuż przy tobie. Czyż to nie miłość? — Litwin dotknął pokrwawionymi palcami skroni Grahama. Odgarnął pojedynczy kosmyk kręconego włosa. — Śmierć nie jest straszna sama w sobie, jej okrucieństwo polega na rozłące, Will.

— Nie zostawiaj mnie samego — załkał, ściskając dłoń Lectera i przysuwając ją coraz bliżej szyi. Nie tego chciał, nie to planował. To z nim chciał zostać. Czy to kara za grzechy? Niemal zaczął błagać, aby go udusił.

— Wszak spokój był twoim pragnieniem, czyż nie? — łapał ociężale każdy haust powietrza. Czerwona kropla pociekła z kącika jego ust w dół, zostawiając za sobą drobny szlaczek. Jego tropem szła śmierć, wspinając się nielitościwie. Dotknęła go.

— Nie chciałem tego, nie chciałem... — powtarzał w kółko. — Nie tego... Przepraszam... — łzy przysłoniły czyste, niebieskie tęczówki. Spływały w dół policzków i kapały na twarz Hannibala.

Hannibal przyjął je jak swoje. Oto baranek boży ofiarował mu swój żal i rozgrzeszenie. Ulitował się. Uświęcił. W przekorze losu, nie zdołał zbiec przed jego gniewem.

— Nigdy mnie nie przepraszaj, Will... — wypowiedział chrapliwie ostatkiem sił. Oczy mu znieruchomiały, a kształt Williama rozmazywał się i zacierał. Istota idealna, piękna i czysta, pokryta łuskami mroku i bólu, udręczona w całości ten ostatni raz. Starał się zapamiętać wszystko, co dotykalne i astralne, ale nie potrafił objąć tego żadnym ze zmysłów. Gasły w przerażających ciemnościach i nie mógł już usłyszeć burzliwych próśb Willa. Przestał czuć ciepło jego ciała i zapach wody po goleniu. Okropny... ale bardzo go lubił.

Cisza. Mrok. Nicość.

Ciche, niosące echo kroki zbliżały się w jego kierunku, więc przymknął powieki, aby wytężyć wzrok. Chciał się poruszyć, jednak nie mógł powitać jej choćby nikłym gestem ręki. Był tak samo słaby jak wówczas, gdy nie uchronił ani jej, ani rodziców.

— Braciszku... — najpierw usłyszał dziecięcy, słodki głosik Mishy, a potem jej błękitna sukienka zatańczyła wraz z nią przed jego oczami. — Zawiąż mi wstążeczkę — nachyliła się, splatając rączki z tyłu, jakby chciała coś ukryć i uśmiechnęła radośnie.

Hannibal odwzajemnił uśmiech, a drzwi do pokoju Mishy zamknęły się cichutko, wraz z oczami w kolorze bursztynu.

***

Zachód słońca wyglądał pięknie, kiedy ognista gwiazda chowała się za horyzontem z wody. Will wyciągnął nieśmiało rękę ku Hannibalowi, a ten podał mu swoją dłoń bez cienia zwątpienia.

— Od teraz, będziemy razem na zawsze — powiedział, nie patrząc w stronę Litwina. Pociągnął go wzdłuż brzegu, gdzie ciepłe fale obmywały piach ze śladów ich stóp. W ten czas, byli wolni.

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Not afraid Anymore [Hannibal x Will] [hannigram]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz