Rozdział III

107 16 45
                                    


— Wybaczcie nam takie ostrożne i poniekąd zimne zachowanie — powiedział jeden z grupy prymitywnie wyglądających chłopaków. Elin rozpoznała go, choć przez rok czasu bardzo się zmienił. Rude włosy miał poplątane i pełne piasku, a twarz nieco wychudłą. Oczy jednak pozostawały niezwykle wesołe, znacznie weselsze niż Elin pamiętała z czasów, kiedy widziała go w sektorze.

— Jesteś... Arak? — zapytała, gdy przestała się mu przyglądać.

— Znasz mnie? Widzisz... ja cię nie pamiętam. Zachowujemy teraz szczególne bezpieczeństwo, gdyż dorośli z sektora zaczynają się nami interesować. Wcześniej przez cały rok mieliśmy spokój. Zresztą nieważne, chcę tylko powiedzieć, że dobrze was widzieć i szkoda, że tylko dwójkę. Lucian odwiedził nas niedawno, wyglądał wtedy podobnie jak ty. To podekscytowanie, niepewność, radość. Ale czyż nie mamy się z czego cieszyć? Popatrz tylko. — Arak wskazał dłonią na ich obozowisko, potem na niebo i na cały krater, w którym żyli.

Poprowadził ich po ubitych ścieżkach między kilkoma namiotami. Pochodnie i ogniska rzucały na wszystko migotliwy blask. Na pomarańczowo odbijały się groty porozrzucanych strzał oraz sztylety i włócznie oparte o ściany trójkątnych, prowizorycznych szałasów. Gdzieniegdzie leżały pozwijane skóry zwierząt, od zajęcy do dzików i jeleni. Do ziemi powbijano najróżniejsze zwierzęce kości, nadając temu miejscu niepokojący charakter. Kilkadziesiąt metrów dalej paliło się spore ognisko. Młodzi, dziewiętnastoletni ludzie tańczyli dookoła, śmiali się i żartowali, przygryzając świeżo upieczone mięso. Jeden z wyjątkowo odważnych zdecydował się przeskakiwać nad ogniskiem ku wielkiej uciesze gawiedzi.

— Wyglądacie dosyć dziwacznie — zauważyła Elin.

— Znacznie inaczej niż wy — przyznał Arak i zlustrował ciemne, dżinsowo-skórzane okrycie Elin. — Nie mamy dostępu do technologi znanej w sektorze i musimy sobie radzić tak, a nie inaczej. Wiedz jednak, że czujemy się tutaj świetnie i nie brakuje nam niczego.

— Chciałabym z wami zamieszkać i móc udawać się, gdzie tylko chcę — stwierdziła Elin, gdy zbliżali się już do centrum osady, gdzie stał nieco większy namiot.

— Nie wszędzie jest tak przyjaźnie. Odległe lasy zamieszkują niebezpieczne, dzikie zwierzęta i zupełnie odmienne od nas rasy.

— Nie boję się niczego w tym świecie.

Arak uśmiechnął się

— Też mam podobnie. Zginąć tutaj to zaszczyt i niewypowiedziane szczęście. No dobra, jesteśmy, wchodźcie. — Chłopak pochylił się przy wejściu do dużego namiotu i odchylił zawieszoną skórę, robiącą za prymitywne drzwi. Elin skorzystała z jego zapraszającego gestu i wcisnęła się do środka, pochylając się znacząco, aby nie zawadzić o niski sufit.

Całe szczęście wewnątrz było już wygodniej i Elin wyprostowała się, zauważając, że ma jeszcze sporo miejsca nad głową.

Chłopak, którego również kojarzyła z sektora, siedział na posłaniu ze zwierzęcych skór. Wstał i skłonił głowę w geście przywitania. Jego ciemne oczy popatrzyły na Elin, a szerokie usta wykrzywiły się w niezwykle ciepłym uśmiechu. Nałożył na siebie cienki płaszcz, przypominający bardziej pelerynę, aby okryć nagi tors. Ruchem dłoni wskazał na ubitą ziemię, nakazując usiąść przybyłym.

Elin nie zamierzała protestować. Usiadła i skrzyżowała nogi, aby reszta też się zmieściła. Rozejrzała się zaciekawiona po pomieszczeniu. Wszystko pokrywał półmrok, a przez niezbyt szczelnie ułożone na drewnianych fundamentach skóry, robiące za ściany, przebijały się światła ognisk. W środku zaś paliło się kilka świec, co wydało się Elin dosyć ryzykowne, zważając, że przewrócenie nawet jednej, mogłoby skutkować pożarem. Stało tutaj kilka słomianych ozdób i mnóstwo strzał opartych o ściany. Elin przestała się rozglądać, gdy tylko ciemnooki właściciel namiotu przemówił.

Po drugiej stronieWhere stories live. Discover now