Rozdział XVII

35 7 5
                                    


Elin stała nad dziurą wykopaną przez dzikich. Mężczyźni kończyli już zasypywać dół, w którym umieszczono wcześniej ciało Luciana.

Płakała. Płakała w ciszy, choć ból rozrywał jej czaszkę i miażdżył serce. Niewiele widziała przez zaszklone oczy, niewiele chciała widzieć. Najlepiej nic. Krok za nią stali bliźniacy. Czuła ich urywany oddech, ale nie czuła ich obecności. Była sama, bo bez Luciana. Rozpłakała się znowu i upadła na kolana. 

Dlaczego ja też nie mogłam zginąć, myślała. Popatrzyła na swoje ramię. Jeden z ludzi znających się na ranach wyciągnął ołowiane kulki i zawinął jej rękę liśćmi chłonącymi krew. Nie bolało jej już. Okazało się, że to wcale nie było poważne okaleczenie. Co prawda zemdlała, ale z wyczerpania i przez utratę sporej ilości krwi. Teraz żyła i to ją przerażało. 

Słońce paliło ją w plecy. Było późne popołudnie, dnia najazdu żołnierzy z sektora. Mijała właśnie dziesiąta godzina, od kiedy zginął Lucian.

Przez długi czas prosiła dzikich o wykopanie oddzielnego dołu dla chłopaka. Zgodzili się niechętnie i tak oto Lucian spoczął na skraju lasu, między drzewami, otoczony mnóstwem kwiatów i owocowych krzewów. Całą resztę pochowano w masowym grobie jakieś sto metrów stąd. 

Trójka dzikich właśnie skończyła zakopywać dziurę. Zajęło im to sporo czasu, przez niezbyt solidne, drewniano-kamienne łopaty. Gdy odeszli, Elin klęknęła bliżej i położyła głowę na wystającej kupce ziemi. Poczuła dłonie bliźniaków na swoich ramionach. Ścisnęli ją nieznacznie, a potem klęknęli obok niej. I tak przebywali w ciszy aż do zmroku.

— Wrócisz z nami? — zapytał jeden z nich nieśmiało.

Nie odpowiedziała. Ich słowa dla niej nie istniały, oni dla niej nie istnieli.

Klęczała tak samotnie niemal całą noc, a żwir wbijał się w jej pokrwawione kolana. Wstała, dopiero gdy zaczęło się rozjaśniać. 

— Nie wrócę — odpowiedziała szeptem na pytanie zadane kilka godzin wcześniej przez bliźniaka.

Otrzepała nogi i zagłębiła się w las. Szła dobre kilka godzin, kierując się na wschód. Już dawno było całkiem jasno, a słońce przedzierało się między zielonymi gałęziami. Ona szła, powłócząc nogami. Dokąd zmierzała? Gdzie chciała dojść?

Nigdzie, ona po prostu pragnęła opuścić tamto miejsce.

Usiadła na pniaku i zaczęła płakać. Znowu. Który to już raz? Nie mogła zliczyć. 

Lucian nie żył i ona wiedziała, że już nigdy nie będzie pięknie.

— Obiecywałeś mi! — krzyknęła ze złością. Kilka drobnych ptaszków wzbiło się z okolicznego drzewa przestraszone hałasem. — Obiecałeś mi! Obiecałeś! Kłamco!

Co miała teraz zrobić? Wrócić? A może iść dalej, aż umrze z wyczerpania i pragnienia? Spojrzała w górę na szeroką gałąź. Nie musiała wcale iść, aby umrzeć. Zerwała z siebie wierzchnią koszulę i rozpruła tak, aby uzyskać dłuższy pas materiału. Na tyle gruby, aby zdołał ją utrzymać. 

Spojrzała na gałąź i przełknęła ślinę. Postanowiła wejść na drzewo, aby przywiązać prowizoryczny kawał materiału przypominający linę albo sznur.

Z trwogą zauważyła, że wejście na gałąź nie stanowiło dla niej żadnego problemu, a jej kończyny poruszały się jak stworzone do wspinaczki. 

Usiadła na konarze i owinęła na nim dwukrotnie materiał. Szarpnęła mocno. Trzymał się. Spojrzała na dół i zeskoczyła. Nie było wcale tak wysoko, a technikę skakania opanowała naprawdę dobrze, żeby nie powiedzieć do perfekcji. Przetoczyła się po leśnej ściółce i otrzepała spodnie, jednocześnie wstając. Uśmiechnęła się, choć przecież wcale nie była wesoła. Smutek rozrywał jej serce, a strach nie pozwalał normalnie myśleć. Więc tak miały wyglądać ostatnie chwile jej życia. 

Po drugiej stronieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz