Rozdział XI

46 6 13
                                    


Szli już którąś z kolei godzinę. Stracili nieco rachubę czasu, jedynie zabarwiający się na pomarańczowo po ich lewej stronie horyzont, przebijający się przez coraz mniej liczne drzewa, sugerował, że powoli nadchodziła noc.

Związano ich ręce konopną liną i wykręcono do tyłu, a potem złączono ze sobą nawzajem. Elin kilka razy się potknęła i runęła na ziemię, rysując sobie twarz, brzuch i nogi. Dzicy ludzie pomagali jej wówczas wstać, ale ich dotyk był twardy i bolesny, a próba podnoszenia dziewczyny stanowiła dla niej dodatkowy ból. Elin dopiero po kilkugodzinnym marszu zdała sobie sprawę, że nie ma z nimi Agil, która zapewne musiała zostać niezauważona pod wodą. Zazdrościła stworzeniu wolności, mimo że musiał się teraz strasznie bać, zostawiony sam pośrodku lasu. Westchnęła i wróciła myślami znowu do siebie.

Nie rozmawiała już teraz z Lucianem, wcześniej próbowała, ale ci ludzie złościli się wówczas i krzyczeli, a nawet przystawiali włócznie do jej gardła. Szli więc teraz w ciszy, ze spuszczonymi ze zrezygnowania głowami. Elin, zresztą jak cała reszta, słaniała się na nogach. Przed nią szła Nitra, która upadała znacznie częściej niż ona. Płakała niemal przez całą drogę i trzęsła się ze strachu.

Dzicy ludzie natomiast przejawiali humor zgoła odmienny. Maszerowali skocznym krokiem, śpiewali gardłowym dźwiękiem i rozmawiali radośnie w zapewne swoim własnym języku. Raz za czas któryś z nich szturchnął Elin w plecy, aby przyśpieszyła kroku. Wszystko wydawało jej się teraz takie smutne. Drzewa, niegdyś tak strzeliste, potężne, zielone, teraz sprawiały wrażenie smutnych, a ich konary opadały smętnie, jakby naprawdę przejmowały się losem pojmanych.

Dzicy podskakiwali i szeleścili kośćmi drobnych zwierząt zawieszonymi na cienkich linkach, a potem wydawali nieartykułowane dźwięki i potrząsali dzidami, pięściami i łukami w kierunku gorejącego nieba.

Wyszli w końcu na rozległą polanę, a po jej drugiej stronie Elin zobaczyła mnóstwo szałasów wkomponowanych w ścianę kolejnego lasu. Obozowisko przypominało nieco miejsce, w którym żyli jej zamordowani znajomi, ale było znacznie większe. Szałasy ciągnęły się przez dobre sto metrów wzdłuż lasu, a za nimi kolejne postawione już w kniei.

Elin dostrzegła drobne sylwetki pomykające między drewnianymi domkami i namiotami. Płonęło tam również kilka ognisk, które jaśniały na ciemnym tle drzew i wypuszczały szarawy dym. Po polanie niósł się dźwięk bębnów i głośniejszych okrzyków. Dzicy skierowali się w stronę obozu. Na wolnym powietrzu w Elin uderzył mocniejszy podmuch wiatru, który przyniósł z obozu zapachy pieczonego mięsa. Zaburczało jej w brzuchu, choć nie była pewna czy z głodu, czy ze strachu.

Im bliżej się znajdowali, tym większy gwar docierał do jej uszu. Dziesiątki krzyczących radośnie głosów przeplatało się ze sobą, tworząc niezrozumiałą paplaninę. Dzicy, którzy ich porwali, jakby podłapali radosny klimat i zaczęli prowadzić jeszcze żywsze rozmowy, śmiejąc się głośno do siebie. Spoglądali przy tym na Elin i resztę, jakby zamierzali mówić, że oni nie mają się z czego cieszyć.

Nie miała pojęcia, jak to się skończy i co im zrobią. Podejrzewała jednak, że już nic dobrego nie może jej spotkać, nie ze strony tych ludzi. Nie rozumiała zupełnie, o czym rozmawiają. Ich słowa były dziwne, zniekształcone i bardzo gardłowe. Spoglądała czasami na ich dowódcę z nadzieją, że powie coś w jej języku, jak podczas pojmania, ale złudna była jej nadzieja. Gdy tylko mężczyzna czuł na sobie jej wzrok, marszczył brwi i wbijał w Elin swoje ciemne oczy, aż ta nie mogła znieść spojrzenia i spuszczała głowę zła na samą siebie. Dziki prychał wówczas i śmiał się do swoich towarzyszów, a oni klepali go po nagich barkach i wtórowali mu wesołymi okrzykami.

Po drugiej stronieWhere stories live. Discover now