XVIII. Nieporozumienia

460 195 499
                                    

Amadeus otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie. Zwykł zasypiać jeszcze na kilka minut, nim stawi czoła nadchodzącemu dniu, lecz tym razem coś nie pasowało mu do niezmiennej kompozycji jego poranka. Zapach. Aromatyczny, jakże mylący, zapach kawy roznosił się po całym pomieszczeniu. Przewrócił się na drugi bok z zamiarem rzucenia krótkiego spojrzenia na zegar ze złoconego brązu, który ojciec ustawił na wprost jego łóżka z myślą, iż to pomoże mu wstawać na czas. Rzeźbione cacuszko na nic się jednak zdało. Wskazówki poruszające się po tarczy nigdy nie były dla niego szczególnie ważne.

Ku jego zaskoczeniu wcale nie ujrzał sokoła — drapieżne zwierzę rozpościerało dumnie skrzydła, dziób zaś rozchylało szeroko — który wieńczył zegar. Nic go tak nie kuło w oczy, jak ta wymyślna durnostojka. Miał nadzieję, że Maddie w końcu popchnie je swoimi łapkami, aby przekonać się, czy to majestatyczne ptaszysko potrafi wznieść się w powietrzu.

— Skoro się już obudziłeś, to wstań, zamiast wylegiwać się bezczynnie niczym te twoje głupie zwierzę — rzekł sucho Alexander. Przewrócił stronę gazety. Na stoliczku spoczywała filiżanka. — Dlaczego nie spałeś u siebie?

— Musiałem przysnąć — powiedział słabo Amadeus, po czym zwlekł się z szezlongu. Przetarł swoją blond grzywkę, zatrzymując dłoń na obolałym karku. Gdy tylko próbował odwrócić głowę, przeszywał go ból uniemożliwiający jakikolwiek ruch szyją.

— Wymsknąłeś się wcześniej z przyjęcia, a nadal jesteś niewyspany — westchnął Alexander. Zniżył spojrzenie. Jego uwagę przykuło coś na dole szarej stronicy. 

Amadeus, korzystając z okazji, iż jego ojca zajęło czytanie rubryki, powstał chwiejnie z szezlongu. Powoli wczorajsze wydarzenia klarowały się w jego głowie, aż z czasem stały się na tyle wyraźne, że bez większych problemów mógł odtworzyć je w pamięci. Stanął przy oknie. Po całonocnej ulewie pozostało jedynie kilka kałuż na ulicy i mokry parapet. Przepełniło go dziwne uczucie, gdy dostrzegł zmiętą poduszkę na fotelu, na którym kilka godzin temu kuliła się Elena, być może w oczekiwaniu na lepsze jutro. W którymś momencie musiał przysnąć, bo pamiętał, jak obudził go trzask drzwi. Nie musiał przecierać oczu, by dowiedzieć się, że to ojciec wrócił do domu. Jego ciężki chód rozpoznawał bez większego problemu. Na szczęście ominął on szerokim łukiem bawialnię i udał się do swej sypialni. Amade chciał powiedzieć wtedy Elenie, że do rana nikt tu nie zajrzy, lecz po niej nie było już najmniejszego śladu, nawet ciepłego fotela. 

— Jeszcze nie skończyłem z tobą rozmawiać — powiedział nagle Alexander. — Pozwól tu.

Amadeus zasiadł niechętnie obok ojca. Alexander spojrzał znad gazety uważnie na syna, spod na wpół przymrużonych powiek, jakby nad czymś dumał. Po chwili zgiął prasę i ułożył ją na stoliczku, by następnie chwycić za ucho filiżanki i mieszać w niej powoli łyżeczką. Amade nabrał pewności, iż ani drobinka cukru nie ostała się w porcelanie. Nie po tym, jak jego ojciec wzburzał przez dłużącą się chwilę kawę, wciąż intensywnie parującą. Nie rozumiał, dlaczego tak go drażni od rana swą mozolnością, jakby nie mógł przejść do meritum sprawy. Alexander najwyraźniej przez dwadzieścia jeden lat bycia ojcem nauczył się celnie odczytywać skwaszoną minę syna, bo przestał w końcu przeciągać sprawę; westchnął przeciągle, odłożył filiżankę na spodeczek i wysunął coś z kieszeni.

— Obiecałem Héctorowi rewizytę po południu — powiedział, podając mu jedwabną chusteczkę. — Będziesz miał okazję jej to oddać.

— Ale... — zamilkł. Poznał odpowiedź na swe pytanie, które już prawie wysunęło się z jego ust, odwracając chusteczkę. Tuż przy krawędzi obszytej koronką widniały dwie wykrzywione, zgrabnie splecione ze sobą litery. Nie musiał wykazywać się lotnością umysłu, aby odgadnąć, do kogo należały. 

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz