XLIV. Czas zwierzeń

375 176 439
                                    

Elena mrugała ospale, śledząc miarowe posunięcia wskazówek zegara. Wybiła siedemnasta. W ciągu dnia wciąż ktoś przybywał do jej sypialni i próbował ją namówić do tego, by wstała, by choć zjadła. Zamykała wtedy szczelnie powieki i udawała, iż śpi. Nawet delikatne dłonie Amadeusa, które ułożył na jej policzku, nie wyzwoliły ją z letargu, w którym trwała. Spięła wszelkie mięśnie ciała, by nie zdradzić się żadnym niekontrolowanym ruchem. Czuła jego dotyk, który chciała odwzajemnić. Pozwolić, by otarł jej łzy i ją przytulił. Pragnęła jego oparcia, ale jednak chęć tkwienia w samotności okazywała się silniejsza. Nie zniosłaby politowania.

Bliscy w końcu odchodzili, a ona znów mogła patrzeć bez celu w przestrzeń. Każdy kolejny dzień wyglądał tak samo. Straciła rachubę i nie wiedziała, ile już ich upłynęło. Ile razy docierał do niej nikły blask wschodu i zachodu słońca przez nieco odsłonięte zasłony. Już nawet nie miała sił szlochać. Melancholia pogłębiała się, gdy tak patrzyła na swe marne oblicze odbijające się w pobliskim wazoniku.

Nigdy wcześniej nie tkwiła w podobnym marazmie, nie odczuwała podobnej pustki. Nawet nie mogła się nacieszyć tym, iż nosi w sobie nowe życie, a ono się już skończyło. Krzyżowała nogi, gdy powracało do niej wspomnienie, jak z wolna krew i resztki... tkanek wypływały z niej. Uważnie oglądała swoje dłonie, na których odbiła się lepka maź, gdy tylko przeciągnęła palce po dolnych partiach ciała. Nawet pod paznokciem czy w zagłębieniu w postaci linii nie pozostawał żaden ślad. Tylko w jej pamięci nic się nie zatarło.

Dotąd nie odnalazła w sobie siły, aby coś zmienić. Wiedziała, że David zachował dla siebie to, iż doświadczyła straty dziecka. Zapewnił ją o tym rano w nadziei, iż go słucha. Reszta część rodziny sądziła więc, iż nieludzkie potraktowanie było dla niej tak traumatyczne, że aż zamknęła się w sobie, bo cóż innego przypuszczać mieli?

Ręce jej drżały, gdy podciągała się na łokciach do pozycji półsiedzącej. Najpierw zrzuciła z łóżka prawą nogę, potem lewą. Obie dłuższy czas dyndały nad parkietem, nim się z nim zjednały. Z zaciśniętymi zębami rozprostowała kości, wspierając się na ramię łoża. Stanęła na równe nogi. Kolana bolały ją tak, jakby miały zaraz pęknąć. Wykonała kilka kroków. Zatrzymała się przed lustrem i ścisnęła jego ramę. W końcu miała szansę ujrzeć w pełni swe odbicie. Wyglądała okropnie. Podkrążone oczy, sine usta, piętrzące się na głowie kołtuny. Cerę szpeciły zadrapania. Ramiona wystawały spod przepoconej koszuli nocnej. Straszydło, a gdzieś w tle elegancki pokój. Nie poznawała tej, która jawiła się na lśniącej tafli. A jednak nią była. 

***

Kolacja tego dnia odbyła się w ciszy, wszechobecnej nerwowości i w niepełnym składzie. Brakowało Héctora i Eleny. Marcos zaś pojawił się na chwilę, lecz prędko usunął się z jadalni. Przy stole więc zasiadywała jedynie Josefina w towarzystwie synów.

Drzwi nieoczekiwanie się rozchyliły. Josefina była przekonana, że to jej szanowny małżonek raczył zaszczycić ich swą obecnością, lecz szelest sukni podpowiedział, iż się myli. Zatrzymała w ustach kawałek ryby. W jadalni pojawiła się Elena w skromnej sukni o bladym odcieniu, która tylko podkreśliła jej zmizerniałą cerę. Przy ustach jawił się wąski strup, zaś nad łukiem brwiowym siniec. Młoda kobieta uwolniła z ucisku dłoni klamkę.

— Eleno! — wykrzyknął Rafael. W jego głosie pobrzmiewała ulga. Poderwał się z miejsca i pomógł jej zasiąść na wolnym krześle. — Tak się cieszymy, że wstałaś.

Nic nie odparła. Nawet nie posłała nikłego uśmiechu. Jedzenia też nie tknęła, choć obiecała sobie, że skoro już przywdziała dzienną suknię i przeczesała włosy, to i podejmie ten trud, jakim było przełknięcie czegokolwiek. Powiodła spojrzeniem po talerzu z rybą, półmisku z oliwkami i pozostałej części kolacji, która wcale jej nie kusiła. Żołądek związał się w supeł, a ciasny splot ją uciskał.

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz