XLIII. Odwrócona fortuna

404 176 559
                                    

Amadeus przekroczył progi opery. Prędko przemknął przez plątaninę korytarzy, której nigdy nie zgłębił przeciętny widz. Łudził się, iż nie spotka całej zgrai artystów na swej drodze. Nie miał ochoty po raz enty witać się ze śpiewakami czy muzykami. Nie znał ich zbyt dobrze, lecz nikt nie zrobił na nim pozytywnego wrażenia. Najbardziej nie znosił natrętnej Celii. Nie dość, że wciąż próbowała go karmić domowymi mantecados, bo uważała, że jest taki chudziutki, to wielbiła rozgrzewać głos, wyśpiewując:

Dokąd idziesz Alfonso XII?

Gdzie idziesz tak smutny?

Szukam Mercedes,

bo nie widziałem jej wczoraj,

bo nie widziałem jej wczoraj.

Twoja Merceditas już nie żyje

i zabierają ją do pochówku.

Nie żyła, jak ją zobaczyłem.

Czterech książąt prowadzi ją

ulicami Madrytu,

ulicami Madrytu.

Nie pamiętał kolejnych wersów, bo gdy tylko docierała do niego to piosnka, napierał na klawisze fortepianu, starając się w szale trafić odpowiedni akord. Diego Blanco bił mu wtedy brawo, bo uwielbiał energiczne tony.

— Dobrze, że pan już jest! — wykrzyknął z entuzjazmem Diego Blanco, gdy tylko Amadeus pojawił się w sali. 

— Proszę wybaczyć me spóźnienie.

Co prawda nie przejął się nadto tym i wcale nie był skruszony. Rzadko przywiązywał wagę do punktualności. Ojciec wciąż wrzeszczał, że przez jego zwłokę notorycznie zjawiają się chwilę przed rozpoczęciem mszy i są zmuszeni zajmować miejsca w ostatnich ławkach w kościele. Gdy uczył Elenę, świadomie przychodził później, by choć trochę skrócić ich lekcje. Nie potrafił współgrać z czasem. Nawet jeżeli wychodził wcześniej niż zwykle, to do docelowego punktu docierał i tak spóźniony.

— Nieważne. — Machnął ręką starszy, po czym ułożył na blacie dokument. Amadeus w pierwszej chwili pomyślał, iż to pisemne wymówienie. I jakoś nie zasmuciła go przesadnie ta ewentualność. Pochylił się nad papierem.

— O, trasa po Europie.

— To dla pana wspaniała szansa!

— Nie... ja... — urwał. Nie spodziewał się czegoś podobnego jeszcze kwadrans temu. Ta oferta zdawała mu się nieprawdopodobna i nieco irracjonalna. Europejskie stolice jawiły się na kartce wytłuszczoną czcionką. Pamiętał doskonale tamtejsze monumentalne gmachy, w których występowali muzycy. Nigdy nawet nie myślał, że w przyszłości mógłby stanąć obok nich. — To nie dla mnie. Ja... Nienawidzę tłumów. I nienawidzę podróżować — wyznał. Bóle głowy go dopadały, gdy tylko przypominał sobie te wszystkie godziny spędzone w powozie z ojcem i Philippem. Konał wtedy w milczeniu na niewielkiej przestrzeni w towarzystwie głośnych bliskich.

— Och, absurd! Nie może pan odmówić. To pierwszy krok do kariery.

— To trwa osiem miesięcy — zauważył, zerkając ponownie na pismo. Im dłużej się mu przypatrywał, tym pewne wątpliwości umykały, a na ich miejsce wkradała się ciekawość. — Nie zostawię na tak długi czas żony.

— Młodzieńcze, znam twą żonę... — westchnął Diego Blanco, po czym objął podopiecznego ramieniem. — Myślę, że osiem miesięcy to nawet za mało.

***

Elena nie zamierzała czekać, aż Amadeus wróci z opery. Postanowiła udać się do domu rodzinnego, by tam bez pospiechu przygotować się na inaugurację oranżerii. Matka od kilku dni niemalże unosiła się nad ziemią z tego powodu. Zaprosiła te osoby, z którymi pragnęła podtrzymywać dobre stosunki. Antonia wysłała list, że z przyczyn zdrowotnych nie będzie mogła przybyć z Andaluzji, by móc ujrzeć oranżerię. Josefina dobrze wiedziała, że dolega jej zazdrość, plaga ludzkości, która od zarania dziejów przyczynia się do spustoszenia. Cóż, żałowała, że nie zobaczy kwaśnej miny szwagierki, lecz pocieszała się myślą, iż kiedyś na pewno pojawi się w Madrycie. A wtedy zzielenieje. Nie chciała, aby przyjęcie uznano za skromne, a by przybyli pomyśleli, że dostąpili zaszczytu, skoro wybrała właśnie ich. Nie podobały się jej nadto wydarzenia, na których gromadzili się byle jacy goście. Wolała tworzyć krąg ciasny, ale złożony z najsilniejszych jednostek.

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz