Rozdział 15

872 68 13
                                    

19 grudnia

❄️❄️❄️

– Ginger? Szukałem cię.

Usłyszałam głos Aleksa, stojąc w kurtce na tarasie hotelu z kubkiem kawy w ręce. Jedynym minusem raczenia się gorącym napojem na mrozie w otoczeniu pokrytych śniegiem gór i drzew, był fakt, że stygł stanowczo za szybko.

– I znalazłeś – odpowiedziałam, wypijając ostatni łyk zimnej już kawy. – Kiedy wyruszamy?

– Choćby i teraz.

Spojrzałam na mojego przyjaciela, który myślami był chyba gdzieś daleko. Delikatny uśmiech na jego twarzy w niczym nie przypominał typowego, pewnego siebie uśmieszku, który niejednokrotnie mnie drażnił. Teraz cholernie za nim tęskniłam. Patrzyłam na niego i czekałam, aż wznowi naszą wczorajszą rozmowę, ale najwyraźniej nie miał takiego zamiaru. Stał w progu kompletnie ubrany, wychładzając niewielkie pomieszczenie na tyłach hotelu. Gdy przyjrzałam mu się dokładniej, zauważyłam lekkie zasinienia pod oczami. Na twarzy brakowało koloru.

– W porządku. Muszę tylko wziąć plecak.

Kiwnął głową potakująco.

– Poczekam na ciebie w samochodzie.

Idąc na górę, zastanawiałam się, czy to właśnie tak teraz będzie wyglądać. Dobrniemy do końca wycieczki, nie rozmawiając ze sobą więcej, niż to konieczne? A potem, co? Każdy rozejdzie się w swoją stronę? W tym momencie czułam już nie tylko smutek, rozczarowanie, ale i złość. Musieliśmy coś z tym zrobić. Opcje były dwie: powrót na neutralny grunt albo... krok dalej.

Postanowiłam dać mu czas do końca dnia, żeby zaczął to, po co przyszedł do mojego pokoju poprzedniego wieczora. Jeśli on nie poruszy tego tematu, ja to zrobię.

***

Okazało się, że przyjazd do Banff tydzień przed świętami był całkiem dobrym pomysłem. Podobno prawdziwe oblężenie zaczynało się dzień przed Wigilią i trwało aż do Nowego Roku. Wjeżdżając kolejką na górę Sulfur, mieliśmy więc całą gondolę do swojej dyspozycji. Chociaż w tej ciszy być może towarzystwo innych osób byłoby błogosławieństwem. Tymczasem my przez bite osiem minut – bo tyle zajął nam wjazd na górę – milczeliśmy, wpatrując się w widok, który najwyraźniej nie tylko zapierał dech w piersi, ale i pozbawiał zdolności mówienia. Miałam wrażenie, że z każdym kolejnym metrem, który przybliżał nas do celu, oddalaliśmy się od siebie. Nawet siedząc na ławce obok, Alex robił wszystko byle tylko nasze opatulone w grube kurtki ramiona się nie dotknęły. Sama nie wiedziałam już, co to wszystko oznaczało. Trzymał mnie na dystans, by bardziej nie zaburzać naszej wyimaginowanej granicy, której staraliśmy się nie przekraczać przez całe nasze życie?

A może w końcu dotarły do niego te wszystkie powody, dla których nie mogło nas łączyć nic więcej. Na tę myśl poczułam ból w sercu. Spojrzałam na Aleksa, który z przedramionami opartymi o kolana, wciąż wpatrywał się w pokryte drzewami iglastymi i kamieniami zbocza za szybą gondoli. Gdy zorientował się, że na niego patrzę, uniósł kącik ust, ale w jego oczach nie było radości.

Minutę później gondola wjechała do całkiem sporej wielkości kompleksu, skąd tylko rzut beretem dzielił nad od szczytu. Zaczęliśmy wspinać się po długich drewnianych schodach, gdy zaczął padać śnieg. Najpierw delikatny, a potem coraz mocniejszy. Wkrótce wyprzedzili nas pracownicy kompleksu z szuflami do odśnieżania śniegu, a powietrze wokół zgęstniało, przez co niemal nie dało się dostrzec otaczających nas z każdej strony szczytów. To był tylko dwudziestominutowy spacer, ale na tej wysokości zmęczył mnie niesamowicie

– Dobrze się czujesz? – zapytałam, widząc Aleksa krzywiącego się lekko przy głębszym oddechu.

– Tak, to tylko pamiątka po obitych żebrach.

Ginger BailesWhere stories live. Discover now