24. Przytulny dom Lili i Berna cz.1

17 9 17
                                    

– Wychodzisz gdzieś? – Marcel spojrzał na Zielonego Kota, który zdawał się zbierać do wyjścia.

Obaj już od dłuższego czasu próbowali zasnąć, jednak bezskutecznie. Światło księżyca, wpadające przez niewielkie okno w suficie, delikatnie oświetlało pomieszczenie. Nie wiedząc co ze sobą zrobić, Marcel przyglądał się przetworom Lili i Berna, którymi wypełnione były półki spiżarni. Do tej pory udało mu się dostrzec kilka naprawdę dziwacznych rzeczy - ot, chociażby zamarynowane kwiatki, albo coś, co bardzo przypominało paznokieć w formalinie. Chłopak miał nadzieję, że nie posłużył on jako przyprawa do strucli truskawkowej, którą wcześniej zaserwowali im gospodarze.

– Chyba pójdę porozmawiać z Bernem sam na sam – odparł Zielony Kot, wyskakując z łóżka.

– Myślisz, że Bern nie śpi?

– Słyszałem jakieś hałasy na dole. Wydaje mi się, że Bern też nie może spać w tę pełnię.

Zielony Kot otworzył drzwi delikatnie, by nie obudzić śpiących Rosy i Eli. Drzwi jęknęły głucho.

– Zawsze jest dobrze wypić sobie po szklaneczce brunda. Jedna, mała szklaneczka nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła, co? – dodał futrzak.

Chłopak parsknął śmiechem.

– Zapewne – powiedział, przypatrując się słoikowi z zamarynowanym kwiatkiem, który nagle zaczął się poruszać. – Jak myślisz, czemu on się tak rusza?

Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Zielony Kot czym prędzej czmychnął już bowiem na korytarz, mając zapewne bardzo wielką ochotę na szklaneczkę brunda z Bernem.

Marcel zamknął oczy i zaczął myśleć o jutrzejszym Święcie Kwiatów. Mimo że, podobnie jak Rosa, wcale nie pałał ogromną sympatią do przyjęć i dużych skupisk ludzi, czuł podekscytowanie wizją zabawy w towarzystwie Donikan. Myślał o Krzaczorach Krzaczastych i zastanawiał się jak będą wyglądały, kiedy wreszcie zakwitną.

Krzaczory Krzaczaste ożyły. Ich pędy zaciskały się wokół kostek tańczących Donikan ubranych w stroje balowe. Marcel chwycił Rosę za rękę i próbował uciekać, jednak bez powodzenia. Długa gałąź jednego z Krzaczorów dopadła także jego przyjaciółki i zaczęła oplatać jej wąską talię. Nagle zza zakrętu wypadła Lila, której złote włosy lśniły w świetle księżyca. Kobieta zamachnęła się tasakiem i odcięła krzaczor, który polował na Rosę. Sucha gałąź spadła na ziemię. Wiła się w stronę Marcela. Była jak dziwny wąż, który lada moment miał ukąsić.

Marcel obudził się niespodziewanie. Musiała minąć chwila, by chłopak zdał sobie sprawę, że Święto Kwiatów jeszcze się nie zaczęło, a Krzaczory wcale nie polują na jego przyjaciół.

Wiedział co go obudziło. Do jego uszu docierał cichy, ale z każdą sekundą coraz głośniejszy śpiew. Po chwili dało się już nawet rozróżnić słowa. I jeszcze raz! I jeszcze raz! I jeszcze po kolejce! I jeszcze raz! I jeszcze raz! I jeszcze po szklaneczce! – wyły dwa męskie głosy, które bez wątpienia należały do Zielonego Kota i Bernarda.

– Ej, wy dwaj! Cicho! – wrzasnął inny, tym razem kobiecy głos. – Zbudzicie cały dom! Koniec tych głupot. Koniec z brundem! Do łóżek, ale to już!

Marcel parsknął w swoją poduszkę. Był pewien, że w tym momencie nikt w całym domu nie spał i nie miało to wcale żadnego związku z pełnią. Głuche plaśnięcie dobiegające zza drzwi mogło natomiast świadczyć o tym, że ktoś właśnie oberwał patelnią.

***

Następnego ranka, przez krótką tuż po obudzeniu, chłopak nie mógł przypomnieć sobie gdzie się znajdował. Otworzył oczy i zobaczył półki wypełnione przetworami o niezidentyfikowanej zawartości. W pomieszczeniu pachniało kurzem.

„Przecież jestem w domu Lili i Berna" – uświadomił sobie. „A dokładniej ujmując, w ich starej spiżarce". W łóżku koło niego spał Zielony Kot. Marcel słyszał go doskonale – futrzak bowiem chrapał głośno. Zapewne miało to związek z wypitym poprzedniej nocy brundem.

„Miałem sen!" – pomyślał nagle chłopak i mimowolnie uśmiechnął się do siebie. To było naprawdę wspaniałe uczucie – znów posiadać coś, co od zawsze należało do niego, ale zostało mu na jakiś czas zabrane. Spróbował przypomnieć sobie, co dokładnie mu się śniło. Niestety bezskutecznie. Miał w głowie tylko strzępki obrazów, których nie był w stanie poskładać w jedną, logiczną całość. To jednak nie miało większego znaczenia – liczył się fakt, że wreszcie odzyskał sny.

Wzruszył ramionami i zamiast snów zaczął składać elementy swojej garderoby, które zostawił poprzedniego wieczora gdzie popadnie. Ubrał się pospiesznie i wyszedł na korytarz. Drzwi, które starał się zamknąć za sobą najciszej jak potrafił, skrzypnęły żałośnie. Na szczęście nie wyglądało na to, żeby Zielony Kot się obudził – nawet zza ściany słychać było jego nieprzerwane chrapanie.

Nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić, Marcel postanowił pójść do salonu. Miał zamiar rzucić się na jedną z kolorowych puf i przeczekać tam aż do czasu, gdy wreszcie ktoś inny się obudzi. Godzina była bowiem bardzo wczesna i Marcel uznał, że wszyscy z pewnością jeszcze smacznie śpią. Zdziwił się więc bardzo, ujrzawszy Lilę i Elę, które siedziały razem przy stole i ewidentnie starały się powstrzymać śmiech. Marcel stanął jak wryty. Nigdy wcześniej nie widział wiecznie narzekającej Elki w tak dobrym humorze.

– ... nie wiedziałam, że w drugim pokoju jest Eron – mówiła gospodyni, a kąciki jej ust drgały lekko.

Ela zachichotała.

– Dzień dobry – powiedział Marcel, podchodząc do stołu.

– Dzień dobry, kochany – odparła Lila. Złote włosy kobiety, wczoraj zaplecione w ciasne warkocze, spływały jej po plecach gęstą kaskadą. Była ubrana w białą koszulę nocną w czerwone grochy.

– To na czym ja skończyłam?

– W drugim pokoju był Eron – podpowiedziała jej Ela.

– Nie przeszkadzajcie sobie – rzucił Marcel i zaczął wycofywać się z pokoju.

Przeżył mały szok widząc, że Lila najzwyczajniej w świecie rozmawiała sobie z Elą, która wydawała się słuchać jej z niemałym zainteresowaniem. Czyżby Lila rzuciła na gęś jakiś czar, który zupełnie odmienił jej marudny charakter?

Z przedpokoju dało się słyszeć odgłos, wskazujący na to, że w ścianę uderzyło coś bardzo dużego.

– Dobry... – W drzwiach pojawił się Zielony Kot.

– Wcale nie taki dobry, a już na pewno nie dla ciebie! – mruknęła gospodyni, mierząc nowoprzybyłego groźnym spojrzeniem, od którego można było spokojnie dostać dreszczy. 

Zielony KotWhere stories live. Discover now