26. Święto Kwiatów cz.1

15 4 7
                                    

Wszystko wydawało się być magią w czystej postaci.

Krwistoczerwone słońce powoli zachodziło za horyzont. Wielka kula, ognista niczym płonąca pochodnia, oświetlała całe miasteczko, które wyrastało u podnóża wzgórz. Zazwyczaj w takich momentach mieszkańcy porzucali swoje codzienne czynności, wychodzili przed domy i wznosili wysoko głowy, by móc choć przez chwilę w niemym zachwycie przyglądać się słońcu, które wyznaczało rytm ich życia.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj bowiem całe miasteczko sprawiało wyrażenie całkiem wymarłego. Zupełnie jakby nie mieszkał w nim żaden człowiek, jakby było tylko osadą-widmem, porzuconą lata temu. Co stało się ze wszystkimi mieszkańcami? Gdzie się podziali? Nikt nie kręcił się na rynku, nikt nie siedział w przydomowym ogródku, nawet żadne dziecko nie pędziło wąskimi uliczkami. Tylko jakaś mysz od czasu do czasu wybiegała na chodnik, mając nadzieję znaleźć coś do jedzenia, a mrówki (choć na pierwszy rzut oka trudno było je dostrzec z powodu niewielkich rozmiarów) szły jedna za drugą, niosąc jakieś okruszki pożywienia dużo większe od nich samych.

W miasteczku panowała też zupełna, kłująca w uszy cisza. Jedynym źródłem hałasu były sporadyczne pobrzękiwania much i szum liści poruszanych przez wieczorny wiatr. Nikt się nie śmiał, nie rozmawiał, nie dało się usłyszeć nawet cichych odgłosów dalekich kroków jakiegoś przypadkowego przechodnia.

Tak właśnie wyglądało tego wieczoru tętniące zwykle życiem miasteczko. Przenieśmy się jednak trochę na wschód, w miejsce, gdzie zazwyczaj rozciągał się las badyli; suchych szpetnych gałęzi, w których mieszkały tylko owady i małe ssaki chcące ukryć się przed drapieżnikami. Od czasu do czasu przylatywał tu też jakiś ptak, ale szybko opuszczał to ponure miejsce. Ptaki nie lubiły się tam zapuszczać, podobnie jak ludzie. Daremnie można było szukać żywej duszy wśród Krzaczorów Krzaczastych. To znaczy tak Krzaczory Krzaczaste wyglądały zazwyczaj. Ale był taki jeden, jedyny dzień w roku, kiedy Krzaczory zaczynały tętnić życiem. Dzień, na który wszyscy czekali miesiącami, gdyż zawsze niósł ze sobą zabawę, śmiech i radość. Był to dzień Święta Kwiatów.

Ludzie opuścili swoje domostwa wraz z nadchodzącym zachodem słońca. Grupy strojnie ubranych osób zgromadziły się na obrzeżach miasteczka, by razem wkroczyć w Krzaczory Krzaczaste. Tyle że tego dnia Krzaczory przestały zasługiwać na swoją nazwę. Każda bowiem gałązka, nawet ta najmniejsza, wypuściła pąki, które dosłownie na oczach zgromadzonych ludzi zamieniały się w piękne, białe kwiaty. Powietrze w Donikąd zawsze pachniało delikatnie, ale kwiaty te wytwarzały dodatkową woń. Ich zapach tumanił zmysły i omamiał umysł.

Ludzie szli ścieżką prowadzącą przez kwitnące krzewy gęsiego, jeden za drugim. Kobiety były ubrane w suknie we wszystkich kolorach tęczy, a każdy z mężczyzn miał pod szyją zawiązaną elegancką muszkę. Wszyscy poruszali się jak w transie, synchronicznie, zupełnie jakby wcześniej to ćwiczyli. Przez las białego kwiecia niósł się cichy odgłos stąpania setek kroków. Strojne suknie kobiet szeleściły tajemniczo. Nikt jednak ze sobą nie rozmawiał.

Marcel, Rosa, Lila, Bernard, Zielony Kot i Ela szli wśród tłumu Donikan, poddając się miarowemu, spokojnemu rytmowi, który narzucał krok innych. Każde z nich niosło koszyk pełen słodkich wypieków, będących efektem ich wcześniejszej wspólnej pracy.

Marcel patrzył na powierzone mu karmelki i walczył z dziwnym i tajemniczym otępieniem, które powoli go ogarniało. Od czasu do czasu miał ochotę mu się po prostu poddać całkowicie, ale jednak wciąż jakiś cichy głosik w jego głowie szeptał „uważaj!". Był on bardzo słaby, praktycznie ginął w woni kwiatów, które atakowały Marcela swoim magicznym zapachem z każdej otaczającej go strony. Jednakże moment, w którym chłopak miał poddać się magii całkowicie, ignorując przy tym cichy głos rozsądku, nadchodził nieubłaganie.

Odmieniony wygląd Krzaczorów budził w Marcelu niemy zachwyt. Czuł, jak rodzi się w nim dziwna euforia. Była jak promienie słońca, które oświetlały go od wewnątrz. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego zmysły stają się przytępione i miał wrażenie, że umysł wypełniają mu chmury. Nie pamiętał kiedy ostatnim razem czuł się tak lekko. Może nigdy? Zupełnie jakby nie ważył więcej niż piórko, które unosiło się na wietrze. W tym momencie nie istniała przeszłość, nie było także przyszłości. Liczył się jedynie obecny moment, zapach kwiatów, dotyk trawy pod stopami („Na święto kwiatów nie wkłada się butów" – oznajmiła mu wcześniej Lila. Szedł więc boso, podobnie jak każdy). Powiew wiatru na policzku.

Podmuch wiatru był bardzo delikatny i trwał krótko, może ze dwa uderzenia serca, Marcel jednak przywitał go z wdzięcznością. Przez chwilę poczuł, że jego zmysły znów stały się jasne. Nie miało to jednak trwać długo. Za moment znów czuł się tak, jakby pogrążył się w słodkim śnie śnionym na jawie.

Ścieżka, którą podążali Marcel, Rosa, Zielony Kot, Lila Bern i Ela skończyła się nagle, a tłum idących nią ludzi zaczął wylewać się na ogromną polanę, która ze wszystkich stron otoczona była ścianą kwitnących, wysokich krzewów. Całą polanę rozświetlały setki lampionów, a na środku aż roiło się od okrągłych stoliczków. Na każdym z nich ustawiono wazon z bukietem kwiatów, sześć mis białych jak śnieg oraz kryształową karafkę z przeźroczystym napojem, w którym zatopiono świeże liście mięty.

Krwistoczerwone słońce zdążyło już ukryć się za horyzontem, pozostawiając za sobą jedynie różową poświatę malującą się na niebie. Wszystko było bajką. 

Zielony KotWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu