Rozdział drugi

5K 167 18
                                    

Wiem, że mój wieczorny spacer był złym pomysłem, zanim budzę się z głębokiego snu. Wyciągam rękę, żeby wyłączyć irytujący mnie dźwięk budzika, jednak telefon leży zbyt daleko. Chcąc nie chcąc muszę ruszyć tyłek z cieplutkiego łóżka. Wysuwam głowę spod puchatej kołdry i mrugam, żeby przyzwyczaić się do jasności, której jednak nie doświadczam. No tak! Jest czwarta trzydzieści, a ja oczekuję promieni cholernego słońca! 

Siadam na materacu i zaczynam serię porannego rozciągania, które chroni mnie przed ponownym padnięciem na poduszkę i zaśnięciem. Stawiam stopy na podłodze i wstaję, jednocześnie wydając z siebie przeciągły jęk. Jak cholernie boli!  Patrzę z nienawiścią na szpitalne chodaki, w których muszę chodzić w pracy, chociaż w ciemności ich nie widać. Przez chwilę zastanawiam się, czy chcę ponownie narażać moje stopy na to okropne przeżycie i dochodzę do wniosku, że w tym ponurym szpitalu przyda się odrobina koloru. Wyciągam spod łóżka różowe klapki z jeszcze bardziej różowym futerkiem i wrzucam je do torby. Idę do toalety, zbierając po drodze przypadkowe ubrania, porozrzucane po całym mieszkaniu. Dziwię się, że posiadam jeszcze czystą bieliznę, bo robienie prania raz na dwa tygodnie nie wróży niczego dobrego. 

Trzydzieści minut później jestem gotowa do wyjścia. Przygarbiona sylwetka i cienie pod oczami nie dają pola do popisu dla wyobraźni, ale nie próbuję udawać, że doskonale się czuję. Musiałam się przeziębić, bo gardło mam wyschnięte na wiór, a zatoki bolą tak bardzo, jakbym nawpychała do nich betonu. Oczywiście przesadzam, ale naprawdę czuję się źle. Jak na osobę, która codziennie ma do czynienia z pacjentami z różnymi dolegliwościami, sama osobiście tragicznie znoszę wszelkiego rodzaju choroby. Zarzucam na siebie grubą kurtkę, łapię torbę, do której wrzucam telefon i portfel, po czym wychodzę z domu. Nie do końca potrafię zdecydować co jest gorsze, wczesne wstawanie, czy praca przez pół doby. 

Docieram do szpitala dziesięć minut przed szóstą rano. Robię kawę w niewielkim pomieszczeniu socjalnym i siadam na krześle, żeby zebrać siły na następne godziny. Dobrze wiem, że następna okazja do odpoczynku zdarzy się dopiero w południe. Do moich obowiązków należy doglądanie najstarszych pacjentów, którzy zajmują czwarte piętro szpitala. Jest ich ponad pięćdziesięciu i dla połowy jestem jedną z nielicznych osób, z którymi mają okazję porozmawiać w ciągu dnia. Wyciągam telefon i piszę krótkiego smsa do Anthony'ego, w którym przypominam mu o kolacji u moich rodziców. Moja mama urwałaby mi głowę, gdybym kolejny raz przegapiła rodzinne spotkanie. 

- Gotowa do pracy? - drzwi otwierają się z głośnym skrzypnięciem, a do środka wchodzi Bethany. 

- Jak zawsze, Beth - uśmiecham się szeroko do kobiety. 

- To dobrze, kwiatuszku, bo ja najchętniej wróciłabym do łóżka - śmieję się, gdy puszcza do mnie oczko. 

Bethany to jedna z pielęgniarek. Jest przeuroczą starszą panią, której zostały niecałe dwa lata do emerytury. Kiedy wchodzi do pomieszczenia, wszyscy zaczynają się uśmiechać. Roztacza wokół siebie aurę życzliwości i ciepła. Jest trochę jak babcia, której nigdy nie poznałam. 

- Nie musisz mi mówić o łóżku - mówię z rozmarzeniem. - Kawy?

- Poproszę - zajmuje krzesło naprzeciwko mnie i wyciąga przed siebie długie nogi. 

Robię drugą porcję napoju bogów dla siwowłosej i stawiam kubek na małym stoliku. 

- Widzę, że przełamałaś szpitalny dress code - wskazuje podbródkiem na moje klapki i uśmiecha się szeroko. 

- Nie mogłabym przetrwać kolejnego dnia w tych okropnych chodakach - krzywię się na wspomnienie ohydnych białych butów. 

Rozmawiamy jeszcze przez kilka minut, dopijamy kawę, a następnie każda rozchodzi się, aby przejść przez gąszcz obowiązków. Sprawdzam wyniki badań, konsultuję się z lekarzami, dotrzymuję towarzystwa pacjentom, poprawiam ułożenie poduszek, podnoszę na duchu, aż wybija godzina zero. Bez sił wracam do domu, gdzie od razu kieruję się do wanny. Napełniam ją do połowy wysokości i zanurzam się, opierając głowę o jej bok. Przymykam oczy i rozkoszuję się obezwładniającym ciepłem, które otula moje napięte ciało. Nie marzę o niczym innym, niż pójście do łóżka, jednak poczucie obowiązku wygrywa. Wychodzę z wanny, wycieram ciało w puchaty ręcznik i balsamuję się. Idę tylko do rodziców, jednak chciałabym prezentować się ładnie, więc robię delikatny makijaż i związuję włosy w wysokiego kucyka. Wkładam białe spodnie i pasujący do nich błękitny sweterek, po czym wychodzę z łazienki. Gdy byłam w wannie, wydawało mi się, że mój telefon dzwonił, jednak gdy po niego sięgam, ekran nie pokazuje żadnych nieodebranych połączeń. Dochodzi dziewiętnasta trzydzieści, a my niedługo musimy wyjechać, żeby zdążyć na dwudziestą. Wybieram numer narzeczonego i czekam, aż obierze.

War of heartsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz