admháil

2.2K 32 2
                                    

Marvel

one - shot | steve rogers x wanda maximoff

ship na prośbę Hermione_Rogers

Nieobecny wzrok Steve'a podążył za licznymi fajerwerkami, wybuchającymi wtedy na niebie. Kolorowe iskry przysłaniały tak upragniony przez niego widok białych jak śnieg gwiazd, wprowadzając go w stan głębokiej melancholii. Gdzieś w oddali roznosiło się szczekanie zaaferowanego psa, który próbował uciszyć głośne wybuchy. Blondyn popierał go całym sobą.

Rogers wypuścił ciepły oddech, który wybijał się swoją zszarzałą bielą na tle wciąż żywego miasta. Uliczne latarnie dawały liche, żółte światło, nieco ożywiając brudne, szare chodniki. To właśnie na nich Steve skupił swój mętny wzrok. Z góry wszystko wyglądało niewinniej.

Balkonowe drzwi uchyliły się niemal bezszelestnie, a w progu stanęła drobna postać Wandy Maximoff. Dziewczyna weszła nieco dalej, czując na odsłoniętej skórze szyi wilgotne, nocne powietrze. Po chwili poczuła je również w płucach. Zachłysnęła się jego świeżością.

Jej wolne, delikatne niczym pióra kroki, niosły się niemym echem, z lekka zagłuszone przez szum pędzących samochodów. Stąpała ostrożnie, jakby w strachu, że blondyn jest gotowy od niej uciec i znów schować się w zakamarkach swojego zagmatwanego umysłu.

Kobieta oparła się o barierkę, a chłód metalu poraził ją niczym prąd. Wzdrygnęła się nieznacznie, szybko zapanowując nad niechcianym odruchem. Poprawiła rękaw czarnej sukni, opływającej jej ciało niby woda. Każdy jej ruch był przytłaczająco wolny i pełen frustrującego spokoju. Tego potrzebowali.

Kolejna fala fajerwerków wybuchła na niewinnym niebie, błyszcząc jasnym karminem. Maximoff przymknęła oczy, a na jej policzkach zatańczyły różowe światła. Ten wieczór był taki męczący.

Jak aktor z sceną nie obyty jeszcze — wyszeptała, a jej melodyjny głos był ledwo słyszalny. Steve nawet nie zwrócił na nią swojego spojrzenia. Tego wieczora nie widział jej jeszce ani razu. Nie wiedział w co była ubrana, jaka fryzura gościła na jej głowie. Nie lubił zmian. Natomiast jej głos zawsze pozostawał ten sam. Ciepły, dobry, otulając go swoimi bezpiecznymi ramionami. — Którego z roli jakiś lęk wytrąca...

Steve nie słyszał już niczego. Ucichły irytujące wybuchy, szczekanie podburzonego psa, zbyt dobrze dla niego słyszalne dźwięki opon trących o uliczną nawierzchnię, zgiełk wieczornej zabawy. Nawet Tony, tamtej nocy słyszalny jak nigdy, zlał się w pustą nicość. Nie było niczego, z wyjątkiem cichej, skromnej recytacji, płynącej z jej ust.

Rogers zamknął swoje zmęczone oczy, nie chcąc odbierać sobie nawet krztyny tej urokliwej przyjemności. Wzrok dostarczał mu zbyt wielu kolorowych, barbarzyńskich informacji. A jej głos był taki szlachetny.

Albo jak człowiek, któremu gdy dreszcze... — kontynuowała, wręcz go hipnotyzując. Nieznacznie zbliżyła się do jego ciepłego ciała. Wzdłuż jej kręgosłupa przeszedł oszałamiający dreszcz, jakiego nie czuła jeszcze nigdy wcześniej. Przełknęła powoli resztki śliny, które jeszcze zostały w jej wyschniętym gardle, czując przy tym wytworny smak wypitego wcześniej alkoholu. — Gniewu nim wstrząsną, wściekłość nazbyt wrząca...

Między nimi nie było nic. Żaden kontakt fizyczny nie miał miejsca, tak naprawdę nawet ze sobą nie rozmawiali. Steve jednak czuł, jakby kobieta oplatała go swoimi drobnymi ramionami, zamykając w ciepłym, bezpiecznym uścisku. Niemal słyszał, jak szepce mu do ucha... Właściwie co? Nie chciał jej miłości. Tak, jak wiedział, że ona nie chce jego. Pragnął posłuchać o głupotach. O jej śniadaniu, ulubionej książce, dobrym filmie. To jedyne, czego oczekiwał.

Osłabia serce...

William Shakespeare - Jak aktor z sceną nie obyty jeszcze

Multifandomowe imaginy | one-shoty | x readerWhere stories live. Discover now