13 - "Za kontenerem..."

70 11 0
                                    


-POV YUGYEOM-

Pasożytuje w stolicy już pewien kawałek czasu. Mark prowadził mnie wręcz pod rękę, gdy gdziekolwiek się wybieraliśmy. Aczkolwiek dzisiaj, dostałem reklamówkę, kilka groszy w kieszeń i polecenie „kup coś do żarcia".

Dawno nie łaziłem po ulicach z takim skupieniem, byleby spamiętać drogę powrotną. Brak telefonu i ulubionych słuchawek powoli zaczynał mi doskwierać. Ciekawe, co się z nimi dzieje bądź stało. A właśnie. Ciekawe również, co z mamą i tatą. Pewnie wciąż są tak wpienieni, że czekają aż sam stanę u progu niżeli mieliby mnie szukać. Niestety, muszę ich nieco zawieść – nie zamierzam wracać.

Podczas swej krzątaniny ujrzałem, wbudowany w budynek mieszkalny sklepik. Eureka.

Po otwarciu drzwi rozległ się brzdęk dzwoneczka. Skinąłem głową w stronę ekspedientki stojącej niedaleko za kasą. Na szczęście, gotowanie nie jest mi obce, więc kupię takie produkty, aby coś przygotować. Nie ma bata żeby Tuan nie wpuścił mnie tym razem do kuchni. Sam ledwo wodę podgrzewa to, co w takim razie zrobiłby z surowym kurczakiem?

Rząd sporych lodówek ustawiony był na całą długość ściany. Krążyłem w te i we w te by znaleźć najlepszy drób. Niestety otwarcie drzwiczek z wypatrzonym mięsem uniemożliwiała mi dwójka mężczyzn. Stanąłem niecałe dwa metry za nimi, oczekując aż łaskawie zakończą swe grzebanie w mrożonkach. Nie szło im to zbyt sprawnie. Pogadanka okazała się ważniejsza. Z nudów postanowiłem ich nieco podsłuchać.

- Zamierzasz wyciągnąć z kolesia informacje pieprzonymi kostkami lodu? – Burknął do kolegi. - W najgorszych paradokumentach nie widziałem bardziej beznadziejnego sposobu.

- A masz jakiś kurwa lepszy pomysł? – Warknął zanurzając łeb w chłodziarce. – Szef kazał wymyśleć coś „na szybko", więc to uczyniłem. Nie daj Boże a ten... No... - Zaczął pstrykać palcami poszukując w odmętach pamięci, o kim mówi.

- Jackson – przypominał mu wspólnik.

- A-a, Jackson – przeciągnął ostatnią sylabę. – Nie daj Boże, a dojdzie do siebie i znowu będzie bitka. Czterech na raz ledwo go trzymało, a bez nas nie mają z nim szans. Gdybym nie zajebał mu w przedbiegach, w potylicę, byłoby krucho – opowiadał niewzruszony. – Tak w ogóle, „Jackson" to jego prawdziwe imię?

- Chuj wie – wzruszył ramionami drugi. – Dość niespotykane jak na Azjatę, więc strzelam, że pseudonim. Błagam cię, ilu skośnych spotkałeś o takim imieniu?

Wybałuszyłem oczy.

Ta cała konwersacja bez samodzielnych rozmyśleń naprowadziła mnie, iż rzeczywiście może tu chodzić o tego Jacksona, o którym myślę. Cholera...

Zrozumiałem, że jestem w czarnym dupsku. Nie mam jak powiadomić chłopaków o zaistniałej sytuacji, bo tak jak wspominałem wcześniej – nie mam telefonu. Jak i nie mogę również sprawdzić, czy z Wangiem wszystko w porządku. Chyba najlepszym rozwiązaniem będzie przekonanie się na własne oczy. Ryzykowne, ale nie jestem taką pizdą jak większość zapewne myśli! Pokażę, że jestem gotów, co nieco poświęcić za kolesia, który nazwał mnie dzieciakiem bez mutacji.

***

Ni kija nie znam się na szpiegowaniu. Obserwacja z reklamówką pełną produktów na obiad? To był zły pomysł, aby cokolwiek kupować po decyzji o zabawie w agenta. Zdecydowanie.

Wpierw poudaję cywila, p r z y p a d k o w o wracającego do domu tą samą trasą. Jeśli wejdą do jakiejś „bazy", wtedy zmienię plan działania. Na jaki? Wyjdzie w praniu – pomyślałem.

Podążając za dwoma karkami powoli zżerał mnie stres. Nie jestem typem, który śpi, kąpie się, je z bronią przy sobie. A bardziej nawet – zapominam o potrzebie noszenia jej. Jako świeżak w tym całym półświatku mam prawo nie być przyzwyczajony do tutejszych standardów, wymagań.

Mężczyźni weszli w tak zawiłe ulicę, że zgubiłem drogę powrotną. Dość intrygującym jest to, iż starali się podążać centralnie przy ścianach gmachów. Omijali chodniki, gdzie prawa, jak i lewa strona była na widoku. Trochę tak, jakby próbowali się skryć, zarazem czegoś szukając.

Nareszcie doszliśmy do celu. A bardziej oni, gdyż zniknęli za kontenerem na śmieci. Nie spodziewałbym się, że jest tam jeszcze jakiekolwiek miejsce. Kiedy w stu procentach umknęli mi z zasięgu wzroku wchodząc do takowej kryjówki – otrzymałem szansę, jedyną na milion. Śmietniki nie dotykały dnem podłoża. Stały na niewielkich kółeczkach, dając przy tym małą wnękę. Bez większego namysłu padłem na ziemię i zacząłem uważnie oglądać wydarzenia zza ogromnych kubłów.

Z tej perspektywy widziałem zaledwie cztery pary stóp i... Ciało. Już wolałbym wyjść na skończonego debila, niżeli wykrakać realność swych przypuszczeń.

Blond czupryna, umięśniona postura i te charakterystyczne napuchnięte żyły spod skóry dłoni podczas nieprzyjemności lub sporego wysiłku. Leżał trochę tak, jakby próbował zrobić aniołka na śniegu. Tylko, że w bezruchu. Żył – to założenie jednoznacznie utwierdziło przekręcenie głowy chłopaka w mą stronę. Musiał włożyć w nie sporo siły, aby ból nie mógł go zniechęcić do wykonania owego ruchu. Był okropnie zmaltretowany, więc nie dziwi mnie, iż taka drobnostka wywoływała u niego okropny dyskomfort.

Łuk brwiowy rozerwany na ukos, tak samo jak dolna warga. Twarz nieco opuchnięta a oko podbite. Modliłem się w duszy, aby rana postrzałowa, z jaką ówcześnie musiał walczyć nie zaczęła krwawić. Jeszcze tego by brakowało...

Z początku miał przymrużone oczy, jednakże po zauważeniu mnie natychmiast je wytrzeszczył ze zdziwienia. Co jak co, ale nawet ja się nie spodziewałem, że tu przylezę.

W tle oprawcy Chińczyka o czymś zacięcie dyskutowali, choć mimo to musiałem mieć ich na uwadze. Rozmowa między nami odpadała. Jackson bezdźwięcznym ruchem warg „rzekł" – uciekaj, póki możesz. Na co ja uparcie – nie, wyciągnę cię stąd.

Zadeklarowałem ratunek, nie mając najmniejszej przewagi nad przeciwnikiem ani doświadczenia w takich sytuacjach. Moi drodzy, takie rzeczy tylko u Kima Yugyeoma. Cholera, jestem ciężkim przypadkiem.

- To kiedy go zabieramy? – Odparł jeden z delikwentów.

- Może jeszcze będzie skory do rozmowy – pomimo zagorzałej debaty o poszkodowanym, nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. – Dajmy mu trochę czasu. Jeżeli będziecie go napierdalać w umór, prędzej kopnie w kalendarz niż się czegokolwiek dowiemy.

Niepewnie włożyłem dłoń pod konstrukcję, aby złapać najbliższy mi nadgarstek blondyna. Miałem lichą iskierkę nadziei, że dam radę go przeciągnąć pod kontenerem i uciekniemy wspólnie. Chociażbym musiał nieść Jacka na barana – spierdolimy stąd.

Niestety plan nie wypalił. Azjata początkowo z łatwością zmieścił tam ręce po całej długości, jednakże noga zatrzymała się na kolanie. Anatomia człowieka jest jednak ostro pojebana. Skoro udo weszło, to dlaczegóż od zgięcia w dół nie?

Wnet kiler zrezygnowany wyrwał się z uścisku, jaki ówcześnie utworzyłem. Gestem wskazał, abym zwrócił uwagę na jego spodnie. Mam broń w jeansach – zakomunikował tym samym sposobem, co wcześniej – szukaj, ja nie dam rady.

Naprawdę rozumiem powagę sytuacji, ale moja duma niezbyt była chętna do macania go po dolnych partiach ciała.

Od razu stwierdziłem, że chowa gnata tak samo jak Mark. Między spodniami a bielizną, przy czym rękojeść jest jedynie przykryta koszulką. Nie nazwałbym tego skuteczną formą chowania rewolwerów, ale lepszego rozwiązania sam bym w sumie nie wymyślił.

Po omacku przeszukałem owe miejsce i niewiele potem znalazłem broń. Pokazał mi centralnie przed nosem cztery palce, po czym ruchem warg oznajmił – strzały.

Łącząc fakty – oczekuje ode mnie czterech kuli. Po jednej na osobę. Mission impossible.


MAFIA7 || GOT7Where stories live. Discover now