15 - "Obyś się nie przeliczył"

71 9 0
                                    


-POV JB-

Bambam rozłożył się z ogromnym brystolem na całą długość blatu kuchennego. Jak prawdziwy architekt zamierzał planować, co do milimetra nowy wystrój domu.

- Może ci jeszcze kredki przyniosę? – Zaproponowałem złośliwie. – Wiesz, trawka, niebo... Na lodówce se potem powieszę – zaśmiałem się.

Tajlandczyk zmierzył mnie morderczym spojrzeniem.

- Ołówek mi wystarcza – mruknął z grobową powagą.

Podszedł do tej roboty z takim zaangażowaniem, że nie mogłem wytrzymać, aby mu nie dopiec. Poczuł w sobie jakiś dekoratorski zew i stawiał tysiące kresek na papierze. Patrząc na to z boku, ni kija nie wiedziałem, czy to kwadrat, czy trójkąt, ale w takie rzeczy już się wtryniać nie będę. Moje umiejętności plastycznie są poniżej dostatecznych, więc zgrywanie mądrzejszego było bezsensowne. Choć myślę, że Bam wie o tym, co robi równie niewiele.

Nawet związał swoje białe kosmyki w drobny koczek, by nie leciały mu do oczu. A bardziej, nie przysłaniały widoku zza złotych okularów. Zerówek. Chwilę potem spostrzegłem, jak nieświadomie podczas wiru skupienia gryzie mój jedyny ołówek.

- To obrzydliwe – skomentowałem z przekąsem.

- A-a, przepraszam – opamiętał się, choć i tak było za późno, aby przybór wyglądał nienaruszenie.

Wnet rozległ się dźwięk z hukiem otwieranych drzwi wejściowych. Od razu popędziłem na korytarz.

Przecież nikt inny, prócz mnie, nie ma kluczy... Jakim cudem... – Rozmyślałem zmierzając do przedpokoju.

Mało brakowało, abym po drodze nie wyrżnął się o ten pieprzony nowy dywanik od Kunpimooka.

To, co ujrzałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Mark niosący bezwładnego Jacksona na plecach. Yugyeom ze zgiętą ręką w łokciu, podtrzymywaną zarazem umiejętnie związaną bluzą w taki sposób, aby tworzyła temblak. Cała czwóreczka z Jinyoungiem na czele.

- Co tu się do cholery-

- Zanieś go na kanapę – rzekł Jin do Tuana. – Oo... - Jego pewność siebie nieco zmalała, gdy spostrzegł mnie u progu. – Jaebeom! Jak dobrze, że cię widzę!

Zlustrowałem go surowo. Ten posłał niewinny uśmieszek, jakby do niczego złego nie doszło.

- Tłumacz się.

- Sam nie wiem zbyt dużo – wzruszył ramionami. – Ratowałem im dupy wraz z Markiem. O konkrety, pytaj ich – skwitował, lecz po chwili naszło mu coś na język, kiedy byłem gotów zmierzać do salonu. – Ludzie od Andersona węszą.

Zatrzymałem się, powoli odwracając głowę do chłopaka.

- Andersona? – Odparłem w lekkim szoku.

- Danny'ego Andersona – dodał.

- Przecież po odjebaniu Danny'ego jego grupa się rozpadła – niedowierzałem.

- Nikt przecież nie powiedział, że bez niego nie będzie kontynuowała – stwierdził, jakby było to dla niego oczywiste.

Łączyłem najmniejsze fakty z odmętów pamięci o samym zabitym, jak i grupie. Coś powstrzymywało mnie, aby zgodzić się z Parkiem. A może nawet, nie chciałem się zgadzać?

- Osobiście odstrzeliłeś jego wraz z najmniejszymi odłamami mogącymi wznowić szajkę – podszedłem do bruneta tak blisko, że dzieliły nas liche centymetry do zetknięcia nosami.

MAFIA7 || GOT7Where stories live. Discover now