p R o L o G u E

802 52 2
                                    

Mój psycholog porównywał mnie do Vincenta van Gogha i bynajmniej nie chodziło mu o mój talent do malarstwa. Nie miałem go w ogóle. Mówił to pod kątem – stwierdzając to z wielką przykrością – mojej narastającej depresji. Jako młody pracujący dorosły, nie miałem czasu na długoterminowe terapie. Nie miałem właściwie nawet czasu na sesje dwa razy w tygodniu, a i tak na nie chodziłem, tylko dlatego, żeby uspokoić rodzinę i odrzucić w niepamięć kilka przykrych zdarzeń z przeszłości. Doceniałem wielkie starania oddanego doktora, który z niepojętą determinacją przeprowadzał każde moje badanie. Który ogromnie pragnął wyleczyć młodego człowieka, z tak okropnej choroby, która odbierała mu całą radość z życia. Moja depresja – a właściwie choroba afektywna dwubiegunowa – nie sprawiała mi dotkliwych problemów, ale jedynie dlatego, że faszerowałem się silnymi lekami, które w zamian za względny spokój ducha, dawały mi drgawki mięśni. Gwar wielkiego miasta jednak był silnym przeciwnikiem dla moich leków i potęgujący stres jakby blokował działanie specyfiku. Przez to znowu zacząłem odczuwać dotkliwe skutki mojej choroby. A gdy nagle pojawiły się niebezpieczne stany depresyjne, maniakalne i liczne akty autoagresji, razem z doktorem i najbliższą rodziną uznałem, że najlepiej będzie kiedy wyciszę się na dłużej. Mając na myśli dłużej, mój psycholog myślał o przynajmniej trzech miesiącach. Chociaż preferował terapie półroczną, albo lepiej roczną. Na początek jednak uznaliśmy, że spróbujemy powoli. W taki oto sposób udałem się na terapię do domu z ogrodem, który przez miejscowych nazywany był villa rose, a nazwę swą nosił przez ogromny ogród z każdą możliwą odmianą róży.

Koniec maja pachniał miodem i wonią herbacianej róży. Od tego się zaczęło.

𝓁𝑒 𝓅𝑒𝓉𝒾𝓉 𝓅𝓇𝒾𝓃𝒸𝑒  «𝒸𝒽𝒶𝓃𝒷𝒶𝑒𝓀»Where stories live. Discover now