XVII

131 14 1
                                    

Bill

Góry były moje. Doliny były moje. Morze, oceany, niebo, to wszystko było moje, moje, moje. Wreszcie. Ale mimo wszystko nie czułem się szczęśliwy. Bo on nie był. Ten głupek, ten szczyl. Chłopak, który w końcu dostał za swoje. Który mnie odrzucił. A teraz ja odrzuciłem jego.

Pyronica czasem brała go gdzieś, a potem oddawała wrak człowieka. Czasem bywał po narkotykach szczęśliwy, ale to wszystko była ułuda. Cały czas pytał o wszystko, albo wręcz przeciwnie - udawał, że nic go nie rusza. Zmienił się na gorsze.

A ja byłem wściekły i zmęczony. Nie chciałem się o niego martwić. On by się nie martwił.

Dlaczego więc zawsze brałem go wieczorem do swoich apartamentów, dlaczego próbowałem wykrzesać z niego uśmiech poprzez różne przyjemności, chociażby najgłupszy uśmiech na twarzy? To nic nie dawało. On zawsze był przy mnie sztuczny. Jak kukiełka.

Bariera sama pękła. Nie spodziewałem się tego, ale napływ tylu demonów i śmierć jej twórcy musiała ją porządnie osłabić. Szczerze mówiąc byłem trochę zawiedziony. Myślałem, że to będzie bardziej efektowne. Jakieś wybuchy, coś takiego. 

Powinienem planować cokolwiek, jakieś dalsze podboje i szaleństwa. Ale przebywanie z Sosenką uświadomiło mi wyraźnie, że to wszystko nie było wiele warte. Wiedziałem, że czuje podobnie pod tym płaszczykiem ignorancji. Nie traktowałem go jak innych ludzi, a to budziło zainteresowanie. Pyronica jakby złośliwie często go zabierała. Może chciała mi tym coś udowodnić. W końcu sam jej na to pozwoliłem. Miałem prawo się zemścić za to wszystko. Szkoda tylko, że to tym bardziej bolało.

- Skup się. Musimy mieć plan podboju - z zamyślenia wyrwało mnie pstryknięcie palcami przed nosem. Drgnąłem lekko, patrząc na Willa niechętnie. Mój brat bliźniak był typem, który musiał mieć wszystko zaplanowane. Typowy zimny inteligent. - Kalifornia jest fajna, ale inne stany już szykują swoje wojska. Musisz zasiać w nich strach. Ilu chcesz zamordować?

Kolejny drażliwy temat. O ile kiedyś uwielbiałem zabijanie, o tyle teraz dostałem jakichś chorych skrupułów. Za dużo ludzkich emocji się we mnie objawiło. Z niechęcią musiałem przyznać, że nie nadaję się na lidera. Dlatego teraz wstałem, patrząc na brata stanowczo.

- Ilu uważasz. Od dzisiaj operacja powierzona jest tobie.

Poczułem ulgę, kiedy w końcu to powiedziałem. Po chwili jednak usłyszałem jego drwiący śmiech i drgnąłem lekko, kiedy moi najbliżsi przyjaciele pojawili się w pokoju. Mimowolnie zmarszczyłem czoło, wyciągając moje sztylety i bicz. Nie podobało mi się to. Tymczasem William zwinął mapę leżącą na stole, uśmiechając się okrutnie.

- Och, mój biedny bracie... Naprawdę sądziłeś, że nikt niczego nie zauważył? Zakochany w takim marnym człowieku... - drgnąłem lekko, kręcąc głową szybko.

- Zakochany? Ja? - zaśmiałem się, mierząc go chłodnym wzrokiem. - To niedorzeczne...

- Chciałbyś z nim uciec, prawda? I zostawić nas wszystkich w tym bajzlu, twoim wielkim "marzeniu"? - podszedł do mnie, na co odruchowo rzuciłem w niego sztyletem. Odbił go mocą jednym ruchem, na co zmarszczyłem brew. Nie miał prawa tego zrobić. To był MÓJ pałac, do jasnej cholery!

- Nie cieszy cię awans? - zaśmiałem się, obchodząc stół razem z nim, jak wilk gotowy rzucić się na swoją ofiarę. - Poza tym coś sobie najwyraźniej ubzdurałeś. Ten chłopak NIC dla mnie nie znaczy.

Zmierzyłem go pogardliwym wzrokiem, po chwili pstryknięciem palców sprawiając, że pałac obrócił się do góry nogami. Zauważyłem, że nie spodziewali się tego i większość straciła równowagę, zaczynając opierać się o ściany. William jednak miał to gdzieś, po prostu zaczął lewitować i obserwować mnie z uwagą w wzroku.

- W takim razie pewnie nie obchodzi cię fakt, że lada chwilę może umrzeć? - rzucił głośno, na co mimowolnie mój mózg się zatrzymał. Po chwili jednak strach zastąpiła wściekłość. Byłem pewien, że to kolejny blef.

- Kłamiesz. Pines jest w tym pałacu i nie ma tu nic, co mogłoby mu zagrozić.

- Jesteś tego taki pewien?

Pstryknął palcami, a moim oczom ukazało się przejście do portalu. Za nim widziałem faktycznie bruneta, który najwyraźniej ćwiczył atak na sali treningowej. I był tam ktoś jeszcze. To byli... Rebelianci.

- Jak mogliście ich wpuścić? - wrzasnąłem z niedowierzaniem, czując, jak moje oczy stają się całkiem czerwone z gniewu. Odpowiedział mi chichot Williama, który podszedł do mnie. Miałem ochotę go zabić, ale szept przeznaczony dla moich uszu sprawił, że zamarłem.

- To nie my. On ich wpuścił. Naprawdę sądziłeś, że zdradzi swoich?

W jednej chwili poczułem, jak wszystkie emocje, które mną targały zamieniają się w lodowatą furię. Mój przyjaciel i kochanek. Dałem mu o wiele za dużo swobody. Traktowałem go z ufnością i teraz za to płaciłem.

- Idziemy - warknąłem tylko do pozostałych. Cofnąłem się, biorąc do rąk broń i wziąłem rozbieg. Po chwili wskoczyłem do portalu, który jednak zamknął się zaraz za mną.

Nikt za mną nie poszedł.


Forget It /billdip/Dove le storie prendono vita. Scoprilo ora