Rozdział 26

117 14 31
                                    


Esencja Wspomnień


 Górska ścieżka raz za razem wznosiła się i opadała. Droga, którą wyznaczała, była skalista i kręta. Prowadziła przez wysokie drzewa; jedne silne i potężne, pnące się wysoko ku niebu, inne powalone przez wiatr, pełne pokory, otulające się grubą warstwą mchu.

Wzdłuż ścieżki rosły paprocie. Początkowo ciche i nieśmiałe, pozwijane ze strachu, po chwili radosne i ciekawskie, muskające przybysza liśćmi po odsłoniętych kostkach. Po swoim dotyku pozostawiały na skórze krople rosy, na które chłopak nie zwracał najmniejszej uwagi. Szedł przed siebie, całkiem przemoczony, ignorując cienie zwierząt, które przyglądały mu się zza mgły.

Do jego uszu dobiegały przeróżne dźwięki, począwszy od szumu liści, przez świergot ptaków i trzepot ich skrzydeł, aż po trzask łamanych gałęzi gdzieś za plecami. Mimo to się nie odwrócił. Był tu jedynie gościem, więc liczył się z tym, że wzbudzi zainteresowanie i wszyscy będą chcieli go zobaczyć. Wydawało mu się też naturalne, że za nim podążają, chcąc sprawdzić, czego szuka tutaj człowiek. W końcu człowieka nigdy tu nie było... i być nie powinno.

Jaskrawe promienie słońca przedzierały się przez korony drzew i oświetlały krzewy w oddali, których drobne listki migotały na wietrze niczym drogocenne klejnoty. Kusiły swoim pięknem, przyciągając do siebie chłopaka, więc szedł. Szedł bez słowa, bez sprzeciwu i bez strachu, bo wiedział, że znajduje się w jedynym miejscu na świecie, gdzie nikt nie ma prawa go skrzywdzić.

Zatrzymał się dopiero przed skalną półką. Ścieżka urywała się w połowie i biegła dalej górą. Dotknął dłonią wilgotnego kamienia i upewnił się w przekonaniu, że wspinaczka jest zbyt niebezpieczna. Rozejrzał się dookoła i choć przez cały czas jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, to gdy wśród korzeni pobliskiego drzewa ujrzał ślady niedźwiedzich pazurów, wydawało się, jakby jeden z kącików jego ust uniósł się lekko ku górze. Zniknął za drzewem, a chwilę później wyszedł już zza kolejnego, znajdującego się znacznie wyżej. Ponownie trafił na górską ścieżkę, coraz bliżej swojego celu. Przedarł się przez migoczące krzewy i stanął cały w blasku słońca, w pierwszej chwili zasłaniając oczy przed jaskrawym światłem.

Przyjemne ciepło ogrzewało powoli jego zziębnięte ciało, gdy brał głęboki wdech świeżego powietrza. Wiatr targał jego popielate włosy we wszystkie strony, strzepując z nich krople wody, a przed nim rozciągał się bezkres górskich lasów skąpanych we mgle. Widok ten tak bardzo ujął jego serce, że zdecydował się wyryć go na zawsze w swej pamięci. Zacisnął palce na piersi i z całych sił ścisnął materiał swojego wełnianego swetra.

— Pięknie tutaj, prawda? — Usłyszał męski głos.

Will instynktownie odwrócił się, by zauważyć, że nie jest tu sam. Ale żaden człowiek, poza nim, nie miał prawa tu przebywać... chyba że tak naprawdę człowiekiem nie był.

Obok niego, na dzierganym kocu, leżał Ardal. Nie był to jednak ten sam Ardal, którego znał Will, ani tym bardziej ten, którego znał Malcolm. Ten Ardal był zupełnie inny... młodszy. Wyglądał na zaledwie kilka lat starszego od Willa. Nie miał jeszcze brody, smętnego spojrzenia ani nie był pokaźnie zbudowany. Jego dłonie były delikatne, niesplamione ciężką pracą, a głos przepełniony radością i zafascynowaniem. Nie nosił ciężkiego, niedźwiedziego futra i brzęczących talizmanów, a także nie dzierżył noża o czterech ostrzach. Włosy wciąż miał brązowe i na próżno było szukać w nich siwych pasów, ale jedna rzecz pozostawała niezmienna. Jeden szczegół, po dojrzeniu którego Will nie miał już żadnych wątpliwości, że ma do czynienia z Ardalem — nad jego prawym okiem znajdowała cienka, podłużna blizna przecinająca połowę czoła i brew. A ujrzał ją wtedy, gdy kobieta, na której kolanach spoczywała głowa Znawcy Lasu, smukłymi palcami przeczesała jego włosy na drugą stronę.

Pozszywane WężeWhere stories live. Discover now