lekcja 10: kiciuś gryzie

521 86 83
                                    

alexa, choose "michael" and play hard day by grace blue
lekcja 10: kiciuś gryzie

Życie w różnych miejscach na świecie przyzwyczaja człowieka do nieustannej zmiany pod każdym aspektem. Przywykłem do tego, że praktycznie nic nie jest stałe, a koncept jakiś wartości, które wyznaje dana grupa ludzi, czy obnosi się z nimi, nazywając je elementem osobistej kultury, nie ma tyle wspólnego z genami, co z psychospołeczną teorią mówiącą o tym, iż jedną z głównych potrzeb jednostki, jest bycie częścią całości, oddziaływanie na nią, a tym samym pozwalanie tej całości oddziaływać na jednostkę. Taka symbioza społeczna, gdzie w biologii symbioza jest zjawiskiem pozytywnym, natomiast w odniesieniu do zestawienia człowiek – grupa, niekoniecznie służy wyłącznie progresowi.

O czym mówię? O tym, że ludzie uwielbiają się identyfikować, nakładają jakieś plakietki, szukają szufladek i robią to zwłaszcza ci, którzy najbardziej boją się bycia umiejscowionym gdzieś, gdzie wcale nie chcąc być, w cudzej projekcji. Zrzućmy maski, odejdźmy od stereotypu, każdy może być tym kim chce! Kim chcą wszyscy? Kimś. Ale w świecie gdzie każdy jest kimś, okazuje się, iż tak naprawdę każdy jest nikim.

To dość smutna konkluzja, jednakże wciąż nie doprowadziła nas do „tu i teraz", które stanowi w rzeczy samej najbardziej frustrującą noc mojego nastoletniego wówczas życia.

Wróćmy do ludzi oraz ich ego. Pożądamy wyjątkowości, ale także i zbiorowości, więc automatycznie poszukujemy czegoś, co sprawia, że nasza grupa wyróżnia się na tle pozostałych, by dopiero później, oddolnie, odnaleźć swoją unikalność w owej zbiorowości. Jest to jakiś drobny zalążek do prowizorycznego rozumienia różnic kulturowych i tego, że każda narodowość „cieszy się" jakimś stereotypowym, uproszczonym obrazem.

No i mamy to...

Jako ktoś kto w połowie jest Wschodnio-Europejczykiem, a w drugiej połowie Zachodnio-Europejczykiem, natomiast w jego żyłach płyną wino i wódka, prócz palącej złości, czułem również realne politowanie, bo nie wierzyłem, że prawie dwumetrowy siedemnastolatek skończył się po połowie flaszki wiśniówki. Mój ojciec wyśmiałby mnie w twarz, że przyniosłem mu wstyd, nie dlatego, iż się upiłem, ale dlatego, że zmiotła mnie taka śladowa ilość alkoholu.

Nie no, żartuję, moi rodzice raczej nie należą do ludzi, którzy pochwaliliby upijanie się w środku tygodnia, albo w ogóle robienie tego w murach szkoły z internatem. 

Pierwszy raz miałem okazję podchmielić się w Genewie, gdzie mieszkaliśmy przez chwilę. Tata dał mi piwo i mrugnął bym nie mówił mamie, a potem już w Seulu po osiemnastce, normalnie pozwalałem sobie na pochłonięcie drinka, albo dwóch, gdy zdarzyła się ku temu okazja.

Najpewniej nie do końca rozumiałem potrzebę chlania litrami w liceum, ponieważ miałem wyrozumiałych, fajnych rodziców i kuzynkę starszą ode mnie tylko o pięć lat, choć gdyby się uprzeć, Charlotte czasem zachowywała się tak, jakbym to ja wiedział więcej, niż ona. To u niej w Paryżu pierwszy raz zwymiotowałem, gdy przegiąłem z wódką żurawinową, ale nie miałem dużo czasu na zgona, bo dziewczyna wymagała interwencji w postaci mocnego trzymania jej długich, jasnych włosów.

Powiedziałem wtedy: „Lotta, nigdy więcej z tobą nie piję!", co było kłamstwem, ale chciałem krzyknąć na Luke'a, gdy wypluwał kolejną partię zawartości swojego żołądka do toalety, że prędzej wyrośnie mi kaktus na ręce, niż postawi mnie jeszcze raz w takiej sytuacji.

To była bardzo dziwna noc, której się nie spodziewałem, bo mieliśmy dopiero wtorek, a cały dzień praktycznie spędziłem z Ashtonem Irwinem, który zaczepił mnie w kontekście gitary, jakby myślał, że jestem w stanie przełknąć całą swoją dumę i błagać umierającego w moich ramionach Luke'a, bym mógł dołączyć do jego głupiego zespołu.

anti-romantic {zawieszone}Where stories live. Discover now