siedemnaście

18.7K 1.2K 606
                                    

co złego to nie ja

na dobry sen

...

Holland

Rozglądałam się po twarzach przechodzących przez terminal ludzi, czując okropny ucisk w gardle. Nerwowo bawiłam się paskiem od mojej torebki, próbując uspokoić oddech.

Przyglądałam się ludziom, którzy odnajdywali swoje rodziny, znajomych na lotnisku i razem udawali się w nieznane kierunki, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Odetchnęłam ciężko, czując nagły stres.

Wyjęłam telefon, spoglądając na multum wiadomości od Florence i Kenyi. Uśmiechnęłam się pod nosem, czytając je pobieżnie na głównym ekranie, bez wyświetlania. Cieszyłam się, że mój kontakt z nimi się tak poprawił. Cieszyłam się, że je miałam i mogłam na nie liczyć. Zwłaszcza na Florence, z którą moje relacje wyglądały najlepiej.

Najgorzej miała się sytuacja z London.

Jeśli mam być szczera, to nie miałam z nią absolutnie żadnego kontaktu od urodzin babci. A to już prawie dwa miesiące. Z tego co wiem, mało odzywała się też do innych członków rodziny.

Mama tylko raz napomknęła coś, że dzwoniła London, ale na tym koniec. Florence natomiast oznajmiła, że London nie potwierdziła jeszcze obecności na ślubie.

Jeśli mam być szczera, nie czuję absolutnie żadnej potrzeby pojednania się z nią. To ona zniszczyła tę relację i to w imię czego? Swojego durnego wymysłu.

Westchnęłam, chowając telefon i spoglądając ponownie w tłum.

Wtedy w końcu go zobaczyłam. Idącego w spodniach od munduru, białej koszulce i torbie zawieszonej na jednym ramieniu. Uśmiechnął się szeroko, gdy tylko mnie zobaczył, a ja nie potrafiłam się poruszyć, aby wyjść mu naprzeciwko. Moje oczy zaszkliły się od łez, gdy w końcu wypuściłam w pełni swobodny oddech, czując jak wszystko we mnie pęka.

Rozpłakałam się do końca, ledwo dostrzegając to, jak Misha zrzucił z ramienia torbę na podłogę, zostawiając ją pośrodku lotniska i resztę dystansu po prostu przebiegł. Zaniosłam się cholernie brzydkim płaczem, łkając głośno i zdając sobie sprawę, że zwróciliśmy na siebie uwagę wielu ludzi.

Ale to nie miało znaczenia.

Nie, gdy w końcu znalazłam się w jego ramionach, chwytając się go mocno i płacząc jeszcze głośniej. Oddychałam z trudem, lgnąc do niego bliżej i bliżej, mając wrażenie, że to wciąż nie było wystarczające.

– Kochany – wyszeptałam, drżącą dłonią dotykając jego twarzy. Pogładziłam ją, a następnie jego ucho, sprawdzając czy mnie w ogóle słyszy. – Misha... – westchnęłam drżącym od łez głosem.

– Jestem – powiedział cicho, uśmiechając się do mnie. Obserwowałam jego oczy, włosy, które zdążyły już bardzo odrosnąć i dość długi zarost.

Przesuwałam palcami po jego twarzy, szukając jakichkolwiek obrażeń i czując jak on pochwycił moje dłonie, unosząc je do ust i całując lekko.

– I donikąd się już nie wybieram – dodał, opierając czoło o moje czoło. – To ten dzień. Dzień, w którym w końcu mogę być z tobą.

Patrząc mu w oczy, uśmiechnęłam się szeroko, ale to nie trwało długo, bo znów zaczęłam płakać, tuląc się do niego mocno. A on po prostu mnie trzymał.

*

Ściskałam mocno dłoń Mishy, prowadząc go po schodach do mojego wynajmowanego w LA mieszkania. Kiedy tylko stanęliśmy pod drzwiami i zaczęłam szukać kluczy z wnętrza dobiegło nas szaleńcze szczekanie.

WICKED GAME [+18]Where stories live. Discover now