MIDNIGHT, THE STARS AND YOU

74 10 10
                                    

Wszystko dookoła wirowało. Rozmazane sylwetki postaci, przedmioty, tekstury, nawet same barwy. Płynne plamy ognistej czerwieni oraz przygaszonego złota migały mu przed oczyma, wprowadzając go w ten charakterystyczny dla alkoholowego upojenia stan otępienia. Czuł się zamroczony, schwytany w większe, silniejsze łapska, zależny od jakiejś mistycznej siły. Sam nie mógłby się teraz podnieść, nie mógłby nawet poprawić się na fotelu, bo groziłoby to katastrofą. Mógł tylko czekać, bezczynnie, jak pozbawiona życia kukła niezdolna do samodzielnego ruchu. Każdy wokół nie zdawał się zwracać na niego uwagi; rozbawiona Vesna tańczyła z Hamsą na parkiecie, potykając się co chwilę i łapiąc równowagę w locie; Euphemia i Fleamont skryli się gdzieś w kącie i rozmawiali, wymieniając nieśmiałe uśmiechy. W sercu Neila pojawiło się jakieś dziwne, nieproszone ciepło.

Wyglądają razem na szczęśliwych...

Lumiere, tkwiąc w tym melancholijnym stanie zamroczenia Ognistą, zdawał się czuły na wszelkie bodźce. Wpadał w zachwyty, a później znów dał się pogrążyć smutkom, a żaden Gryfon, bliski mu czy daleki, nie zdawał się w ogóle sprawiać wrażenia zainteresowanego jego skromną osobą. Nie mógł ich za to winić - lwy w ferworze zabawy skupione były tylko na alkoholu, muzyce oraz sobie nawzajem.

— Ach, tu jesteś! — usłyszał znajomy głos. Niski, barwny. Przypominał mu odgłos potoku, rwącej rzeki, w której można było swobodnie tonąć, bez smutku, bez żalu; dawać się ponieść obezwładniającej sile żywiołu.

— Ernest — warknął Neil, chcąc początkowo zabrzmieć łagodnie. Nie wyszło mu to. Nigdy nie wychodziło. — Cały czas tu byłem.

Wymruczał ciszej, opierając się sennie na zagłówku fotela.

— Schlałeś się w trzy dupy.

— Nie — zaprotestował, po czym zachichotał pod nosem. Nie wiedział, co dokładnie go śmieszyło - może sam Ernest, jego zbita, troskliwa mina.

— Tak — zaprzeczył od razu i westchnął. — Zostawić cię na chwilę samego...

— Nie było cię wieki! — zaskomlał niczym pies.

— Już jestem, spokojnie. Chodź, musisz się przewietrzyć — chwycił go delikatnie za ramię i pociągnął. Neil złośliwie wyrwał mu rękę i zaśmiał się, odchylając głowę w tył. — Jak się spijesz, jesteś nieznośny.

— Ty jesteś nieznośny cały czas — wymruczał, podniósł się i westchnął, ledwo trzymając się na nogach.

— Nie zaprzeczam. Chodź — pociągnął go w kierunku schodów. Neil na pierwszym stopniu potknął się i Ernest musiał go do siebie przyciągnąć. — Myślałem, że żartujesz z tym znieczuleniem...

— Jak widać — wybąkał Neil dosyć niewyraźnie — wcale nie żartowałem.

Ernest przyprowadził go na mały balkon, który wznosił się wysoko na wieży Gryfonów, a widok, który się z niego roztaczał, obejmował całe błonia. W tle było widać falistą, migającą sennie linię świateł Hogsmeade.

— My nie mamy takich balkonów — zauważył Neil i opadł na posadzkę, opierając się o ścianę.

— Gryfoni od zawsze byli faworyzowani — mrugnął do niego. Kto mógł wiedzieć czy to żart, czy cenna uwaga? Neilowi nie chciało się filozofować nad tym w tej chwili. Po prostu rozkoszował się chwilą, jej krótkością, kruchością, wonią wilgotnego, deszczowego powietrza, jak i samą obecnością Ernesta. Co dziwne, wcale nie chciał go odesłać z kwitkiem, wygonić czy przepędzić. Właściwie, chciał mu powiedzieć. W końcu, po tylu miesiącach tłumionych uczuć.

— Może — przytaknął niewyraźnie Neil. Blackwood zasiadł tuż obok niego. Wpatrzył się w niego wyczekująco.

— Więc? Powiesz mi, dlaczego jesteś na mnie taki zły czy nie dasz teraz rady?

❛⠀SONATA KSIĘŻYCOWA⠀❜⠀(𝐭𝐨𝐦 𝐫𝐢𝐝𝐝𝐥𝐞 𝐱 𝐨𝐜)Where stories live. Discover now