~LUD JEST BEZPIECZNY~

191 12 20
                                    


POV. NETEYAM
Obudziłem się, sam do końca nie wiem gdzie.
Podparłem się rękami i usiadłem.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu i dostrzegłem Ronal.
Czyli zapewne, jestem w Marui wodza.
Kobieta spojrzała na mnie kątem oka i się odezwała.

-Jak się czujesz?- zapytała bez emocji.
-Chyba...dobrze?- powiedziałem pytająco.
-Co pamiętasz, jako ostatnie?- zapytała klękając przy mnie.
-Krzyki..Tsireyi.- powiedziałem lekko rozkojarzony.
-Zasłabłeś. Musiałeś bardzo się czymś stresować. Domyślam się, że chodzi o wizję?- zapytała spoglądając mi w oczy.
-Tak..tak, ale nawet nie chodzi o to, że boję się o siebie. Raczej bardziej boję się o rodzinę i przyjaciół.- powiedziałem chwytając się za głowę.
-Rozumiem Neteyam, ale póki co nie wywołujmy Thanatora z lasu. To tylko sen lub wizja, która wcale nie musi się spełnić.- oznajmiła ze spokojem w głosie Tsahik.
-Wiem, ale nawet nie wie Pani, co to znaczy. Osobiście miałem wiele konfrontacji z Ludźmi Nieba. Często latałem na patrolach z moim ojcem. Ściągaliśmy im statki, obrabialiśmy ich z broni, które przewozili do bazy. Mój ojciec sam przeżył wojnę. Ja wtedy byłem już w brzuchu mojej mamy. Z Ludźmi Nieba nie ma żartów. Tym bardziej, że Quaritch i jego ekipa, zostali wskrzeszeni pod postacią Na'vi. Są teraz dużo silniejsi. Obwiam się, że nasze nieszczęście, dopadnie też was.- opowiedziałem z wieloma negatywnymi emocjami.
-Neteyam.- kobieta złapała mnie za ramię.- Jesteś silnym wojownikiem, o miękkim sercu. Widzę w tobie ducha walki. Widzę też, że jesteś gotów oddać wszystko, za życie rodziny oraz ludu, ale naprawdę nie możesz robić nic, kosztem swojego życia. Musisz robić wszystko, aby ta wizja się nie spełniła. Nie możesz ryzykować. Musisz mieć po prostu plan.- powiedziała z lekkim uśmiechem patrząc mi w oczy.
-Dziękuję Pani. Czy mogę iść już do rodziny?- zapytałem z delikatnymi łzami w oczach.
-Idź. Czuwali tu nad tobą bez przerwy, póki nie wygoniłam ich na jakieś jedzenie.- zaśmiała się cicho.
-Jak mogę zapytać, ile tak leżałem?- zapytałem lekko zdezorientowany.
-Od wczoraj rana, do dziś rana. Czyli w zasadzie cały dzień.- oznajmiła układając wszystkie swoje preparaty.
-Dziękuję za informację. Do widzenia.- posłałem jej delikatny uśmiech i wyszedłem z chatki.
Cholera.
Srogo.
Ale dzięki Ronal, wiele zrozumiałem.
Podniosła mnie na duchu.
Teraz tylko, muszę udać się wreszcie do siebie i obmyśleć plan, w razie gdyby przyszło nam walczyć.

Chwilę później, byłem już niedaleko mojego rodzinnego Marui.
Wtedy, zaczepił mnie Aonung.

-Cholera bracie. Słyszałem co się odwaliło. Jak się trzymasz?- zapytał zadziwiająco miło.
-Odbiło ci? Od kiedy jesteś dla nas miły?- zapytałem zdziwiony.
-Dla was? Niee, to tylko dla ciebie. Bo wiesz, masz 3 palce i wyglądasz jak pełnokrwisty Na'vi, więc nic do ciebie nie...- nie dokończył, ponieważ mu przerwałem.
-To, że Lo'ak ma 4 palce po moim ojcu, nie znaczy, że jest gorszy. Póki tego nie pojmiesz, nie ma o czym gadać.- wycedziłem lekko poddenerwowany.
-A Kiri i Rose to co? Też są jakieś zmutowane po waszym ojcu. A nie czekaj. Rose to twoja laska, więc skąd ten demon się urwał? Haha.- zaśmiał się wrednie.
-Kiri nie jest jego biologiczną córką. A z resztą dobrze ci radzę, żebyś nigdy więcej jej tak nie nazywał. A od mojej dziewczyny również się odpieprz. Nie wtykaj ogona w nie swoje sprawy, idioto.- wycedziłem przez zęby podchodząc bliżej chłopaka.
-Nie dość, że adoptowana, to może jeszcze z drzewa spadła? A twoja laska to co? Też z jakiegoś nieznanego pochodzenia? Mutanty.- ostatnie słowo wypowiedział ciszej.
Nerwy mi puściły.
Rzuciłem się na niego i zacząłem okładać go pięściami.
On swoimi płetwami, kompletnie nic nie mógł zdziałać, więc miałem przewagę.

-Neteyam! Zostaw go! Zaraz go zabijesz!- krzyknęła Rose.
-To za brata.- zajebałem mu w ryj.- To za siostrę, to za dziewczynę, a to za ojca.- zajebałem mu kolejne 3 razy.
-Cwel.- wyszeptał Aonung.
-To twoje ostatnie ostrzeżenie, następnym razem obiecuję, że nie staniesz już na własne nogi.- wstałem i kopnąłem go jeszcze na odchodę.
-Neteyam! Ty jesteś normalny?!- krzyknęła moja kobieta, po czym strzeliła mi z liścia.
-A to za co?- zapytałem unosząc ręce w geście niezrozumienia.- Wyzywał was od mutantów!- krzyknąłem zdenerwowany w jej stronę.
-Oh..- powiedziała zamykając oczy z grymasem na twarzy.
-Wiesz co? Może po prostu odejdę. Widzę, że nawet jak chcę dobrze, to i tak wychodzę na tym chujowo.- powiedziałem zirytowany w jej stronę.
-Neteyam, nie o to chodzi. Po prostu to jest syn wodza, mogą być problemy.- powiedziała zrezygnowana.
-Nie pozwolę nikomu, oczerniać mojej rodziny, a już tym bardziej ciebie. Rozumiesz?- zapytałem cholernie wkurwiony.
-Przerażasz mnie..uspokój się proszę.- powiedziała łagodnym tonem.
-Wiesz co? Być może ta cała wizja, faktycznie się spełni i wtedy już nikt, nie będzie musiał się ze mną użerać! Łącznie z tobą!- krzyknąłem i odszedłem w nieznanym mi kierunku.
Przesadziłem.
Nie powinienem na nią krzyczeć.
Nic nie zrobiła.
Jasna cholera.
Jestem kretynem.

Klucz do serca ~ NeteyamxRoseWhere stories live. Discover now