Rozdział 25

968 118 73
                                    


Lekcja ciągnęła się w nieskończoność. Choć jednak z geografii Peter rzeczywiście nie był orłem i to nie na własne życzenie, nie był w stanie się skoncentrować, nawet gdyby chciał. Problemem, który skutecznie zaprzątał mu myśli, były ciemne, burzowe chmury, które zbierały się nad miastem. Deszcz bębnił o parapet od rana, a Peter drżał na widok sinego nieba. Bał się burzy, bez względu na to, jak wewnętrze sobą za to gardził. Burza go przerażała, ponieważ przypominała mu bezlitośnie o dniu wypadku rodziców. O dniu, w którym jego życie zmieniło się w jeden wielki dramat.

W momencie, w którym niebo przecięła pierwsza błyskawica, Peter zacisnął dłonie na ławce i wciągnął głośno powietrze, jakby ktoś uderzył go w brzuch. Zamknął oczy, czując na sobie wzrok całej klasy.

-Wszystko w porządku, Peter?- spytał nauczyciel, a chłopiec pokiwał głową, nie patrząc na starszego. Jego ramiona zaczęły lekko drżeć. Głośny grzmot zakłócił chwilę ciszy w sali. Dłonie Petera mimowolnie drgnęły w górę, w odruchu, by zakryć uszy, jednak dziecku udało się to powstrzymać. Spuścił głowę i zacisnął mocno powieki. Chciał zniknąć, być gdziekolwiek indziej. Chciał być sam. W ciepłym, bezpiecznym miejscu. Chciał być w domu, którego nie miał.

Gdy po dwudziestu minutach burza ucichła, Peter czuł, że wszyscy się w niego wpatrują. Wiedział, że był żałosny. Miał czternaście lat, a cały się trząsł i był bliski płaczu przez głupią burzę. Przecież to nic takiego, zwykle wyładowania elektryczne. Wyładowania, które podpalają domy i lasy, którym mogą towarzyszyć wichury zrywające dachy, a nawet tornada, niszczące gospodarstwa i zabierające życia, a przez ulewy jest ślizgo na drodze i nic nie widać, co w konsekwencji prowadzi do wypadków, takich jak ten, który pozbawił Petera rodziców, domu, bezpieczeństwa, poczucia własnej wartości, przynależności, przyszłości i całego szczęścia. Nie było się czego bać.

Gdy zadzwonił dzwonek, Peter spakował się i szybko wyszedł z sali, nie patrząc na nikogo. Chciało mu się płakać coraz mocniej, nie mógł pozwolić żeby ktoś to zobaczył. Otarł więc policzki dłonią, na wszelki wypadek, po czym oparł się o ścianę przed klasą i spuścił głowę. Wszystko jest okej, powiedział do siebie. Wszystko jest okej, wszystko jest okej...

-Pszszsz!- syknął ktoś głośno, a gdy Peter mocno się wzdrygnął, klasa roześmiała się głośno. Policzki chłopca zapłonęły.

-Dajcie mi spokój- mruknął, zaciskając szczękę. Ze złości. Nie żeby nie płakać.

-Boisz się burzy, Peter? Ale chyba nie zmoczysz spodni?- spytał jeden z chłopców stojących na przeciwko brunecika, na co reszta znów się roześmiała.

Peter znów spuścił wzrok i zacisnął dłonie w pięści. Był ponadto, nie zamierzał...

-Może cię przytulić? No wiesz, twoja mamusia już raczej nie może- powiedział chłopak, wyjątkowo zadowolony z siebie. Peter spuścił głowę.

Nie płacz, nie płacz, nie płacz, do cholery.

Nagle, nastolatek naprzeciwko odkręcił butelkę z czerwonym sokiem, którym szybkim ruchem ochlapał bluzę Petera. Chłopiec otworzył usta, cofając się odruchowo. Podniósł wzrok, będąc zbyt zaskoczonym, żeby cokolwiek powiedzieć.

-Proszę bardzo. Teraz pasujesz do swojej rodzinki- rzucił chłopak, obrzucając niezbyt dyskretnym spojrzeniem wszystkich dookoła. Niektórzy zaczęli się śmiać, ale większość wyglądała na przerażonych.

Peter poczuł gorące łzy, które rozmazały mu widok. A zaraz po tym, bez zastanowienia rzucił się na niego, wymierzając mu cios prosto w nos. Oboje upadli na ziemię, bijąc się i szarpiąc, a wszyscy dookoła zaczęli krzyczeć. Część wolała nauczycieli, a część dopingowała swojego kolegę. 

Boys Don't CryWhere stories live. Discover now