Rozdział 28

749 111 16
                                    


Peter westchnął, opierając się o barierkę. Nigdy wcześniej nie wychodził na olbrzymi taras Wieży i wiedział, że to był duży błąd. Widok na miasto był obłędny. Zresztą, sam taras też był całkiem niczego sobie. Znajdowała się na nim olbrzymia wiklinowa kanapa, wyłożona miękkimi poduchami, niski stolik i dwa wygodne fotele. Były tu też wysokie donice z roślinami, których Peter nie potrafił nazwać.

Jego pierwsza rodzina zastępcza też miała taras. Choć nie było na nim takich pięknych roślin, ani drogich mebli. Była tylko ławka bujana, ale to wystarczyło. Mieszkali poza miastem, a ich taras wychodził na piękną łąkę. Tamten widok też zapierał dech w piersi, zupełnie jak ten tutaj. Choć Peter był nieco za mały, żeby w pełni go docenić.

Dobrze pamiętał swój pierwszy dom zastępczy. Spędził w nim rok. To było miłe małżeństwo w średnim wieku, z dwójką własnych dzieci i czwórką adoptowanych. Peter bardzo ich pokochał. Wtedy jeszcze nie mówił, ale w myślach, nazywał ich nową mamusią i tatusiem, a wszystkie dzieci uważał za rodzeństwo. Było mu tam dobrze. Gdy miał dobry dzień, mamusia sadzała go sobie wieczorami na kolanach i po prostu trzymała w ramionach. Peter przytulał się do niej rękami i nogami, a ona otulała go swoim długim swetrem. Śmiała się, nazywając chłopczyka swoim małym kangurkiem. Czasem tatuś do nich przychodził i uśmiechał się z politowaniem, opierając ręce na biodrach, a wtedy mamusia mówiła: no co? Mały potrzebuje miłości. Peter tak się właśnie wtedy czuł. Jakby dostawał miłość tak, jak dostaje się prezent w pudełku.

Nic więc dziwnego, że kiedy nagle, po roku, który dla sześciolatka zdawał się trwać wieczność, mamusia, tatuś i pan Tremblay usiedli razem w salonie i powiedzieli Peterowi, że już nie będzie mieszkał z nowymi rodzicami, którzy zdążyli już zająć w sercu dziecka miejsca zaraz obok jego prawdziwych rodziców, serce malucha pękło. Chciał wtedy krzyczeć, protestować, obiecywać wszystko, co tylko było potrzebne, żeby zostać w domu, ale nie mógł. Nie wydusił z siebie słowa. Wstał i ze łzami w oczach wdrapał się mamusi na kolana, ale pan Tremblay i tak go zabrał,  choć trzymał jej sukienkę w dłoniach z całej siły. Liczył wtedy, że jeśli panu Tremblay nie uda się oderwać go od mamusi, nie zabierze go.

Dziś, Peter wiedział, dlaczego go oddali. Był zbyt trudny. Nie dali sobie rady. Stwierdzili, że mają dość. Peter robił zbyt małe postępy. Przez rok nie zaczął mówić. Wiedzieli, że nie pójdzie do pierwszej klasy, tylko będzie się uczył w domu. To było zbyt duże obciążenie, więc oddali go. Mieli już dość dzieci, a każde z nich wymagało uwagi, więc wyrzucili go z rodziny jakby był niczym. Po prostu się go pozbyli. Jakby nic nie znaczył.

To samo zrobiła druga rodzina. Po trzech miesiącach w domu dziecka, trafił do młodej pary, która pełna werwy wierzyła, że razem mogą pomóc Peterowi swoją miłością. Nic bardziej mylnego. Choć chłopiec zaufał im, nieco ostrożniej, ale wciąż z dziecięcą szczerością, starał się jak mógł i na każdym kroku pokazywał, że kocha swoją nową rodzinę, nie wyszło. To wszystko było niewystarczające. Peter starał się tak mocno, że zaczął mówić. Psycholog był zachwycony. Wszyscy byli zachwyceni. Peter też, choć nie był na to gotowy. Boleśnie przekonał się jednak, że lepiej było milczeć. Pełen dziecięcego zaufania opowiedział nowym rodzicom swoją historię. Jeszcze tego samego dnia został odwieziony do domu dziecka.

I to było to. To, co go złamało. To co sprawiło, że zrobił się wrogo nastawiony do potencjalnych rodziców. Już nie chciał domu. Nie chciał rodziny,  z której mógłby zostać odtrącony. Sam był swoją rodziną i sam wyrzucał z niej wszystkich dookoła siebie, zanim oni zdążyli wyrzucić jego.

Gdy jako dziewięciolatek trafił do kolejnej rodziny, wiedział już, że nie chce w niej być. Nie chciał ryzykować. Nie chciał znów odchodzić ze łzami w oczach i złamanym sercem, a wiedział, że prędzej czy później zostanie odtrącony. Więc nie chciał pokochać nowych rodziców. Nie spędzał z nimi czasu i marszczył brwi, kiedy chcieli z nim porozmawiać. Nie pozwalał się przytulić ani podnieść. Nie chciał też całusków na dobranoc. Nie chciał stawać się częścią rodziny. Uznał, że jeśli nie będzie w rodzinie, nie będzie mógł też z niej wylecieć.

Gdy po dwóch miesiącach został odesłany, zrozumiał, że jeśli będzie nieposłuszny, nikt go nie zechce. To była droga ucieczki. Im gorszy był, tym szybciej zostawał porzucony. Odpowiadało mu to. Wołał być sam.

W wieku dziesięciu lat uciekł po raz pierwszy. Został adoptowany przez rodzinę z trójką dzieci. Uciekł, żeby nie mogli go zabrać. Policja szybko go znalazła, ale z komisariatu odebrał go pan Tremblay. Rodzina już go nie chciała. Nie zdążyli nawet go poznać.

Kolejne rodziny niczym nie różniły się od poprzednich. Wszyscy byli tacy sami. Wystarczyło zrobić coś złego, a rodzina przestawała być rodziną. Peter znielubił nawet to słowo. Rodzina. Ależ to było fałszywe.

A mimo to, że wcale nie chciał mieć rodziny, w sercu Petera z każdą stratą rosło rozgoryczenie. Dlaczego nikt go nie chciał? Dlaczego innym się udawało? Znał mnóstwo dzieciaków, które znalazły dobre domy. W których były chciane i kochane. Tylko on miał pecha. Tylko jego nikt nie chciał. Nikt go nie kochał. Nikt nigdy za nim nie tęsknił. Nikt nie przytulał go na parkingu, gdy wracał z wycieczki szkolnej. Nikt nie czekał na niego z otwartymi ramionami, gdy wrócił ze szpitala ze złamaną ręką. Nikt go nie kochał. Nikt go nie kochał.

-Tu jesteś!- usłyszał głos milionera- wszędzie cię szukałem, Bambi. O czym tak myślisz, co? Może pójdziemy do warsztatu?

Peter zacisnął usta. Pan Stark też prędzej czy później wyrzuci go z tej imitacji rodziny. Pozbędzie się go jak spranego swetra. Jakby nic nie znaczył.

Bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł, ignorując starszego. Zacisnął dłonie w pięści. Nienawidził pana Starka. Nienawidził wszystkich swoich przybranych rodziców.

Chłopiec sam do siebie kiwnął głową. W swojej rodzinie był tylko on. Był jedynym i najważniejszym członkiem tej rodziny. Był ważny. W swojej rodzinie był ważny. A pan Stark do niej nie należał. Peter wyrzucił go ze swojej rodziny na samym początku, tak samo jak wszystkich innych. W jego rodzinie, to oni byli niepotrzebni i bez znaczenia. Wyrzucił ich, ale on był nie do ruszenia. Był najważniejszy w swojej małej rodzinie. To była jedyna rodzina, z której nikt nie mógł go wyrzucić.

To była jedyna bezpieczna rodzina, która nie złamie mu serca.

*****

1037 słów

Hejka!

Oj oj, miało być więcej o Tonym, ale biedny Peter xD

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Boys Don't CryWhere stories live. Discover now