Rozdział 21

35 5 0
                                    

Cios. Wyskok. Obrót. Cios. Unik. I od nowa.

Tacitia z zawziętością powtarzała sekwencję opanowaną niedawno. Drewniany drążek, który trzymała w mocnym uścisku niemal ślizgał się od potu jej dłoni. Drugą godzinę na zmianę ćwiczyła i zmuszała swoje ciało do biegania okrążeń wokół sali.

Janas próbował przerwać katorżniczy trening pół godziny temu, ale spojrzała na niego tak wściekle, że zrezygnował. Uznał że da jej jeszcze chwilę.

Już myślał, że skończyła zajeżdżać swój organizm, bo oparła ręce o uda w lekkim pochyleniu, ale za moment podjęła działanie jeszcze intensywniejsze. Z każdym kolejnym uderzeniem z jej piersi wyrywał się szloch. Aż nagle opadła na kolana i schowała głowę w ramionach, wydając przy tym dźwięk tak żałosny, że Janas zmarszczył brwi. Cały czas zastanawiał się gdzie do diabła jest Medard, bo niemożliwe było, że nie czuł przez więź tej rozpaczy.

Sala jednak ziała pustką. Kilka minut temu zajrzał na nią Odon, lecz dojrzawszy spojrzenie przyjaciela ulotnił się bez komentarza. Teraz wojownik żałował, że tak go wypłoszył, bo Odon zdecydowanie lepiej radził sobie z kobiecymi uczuciami, a Janas nie miał wątpliwości, że to właśnie wrażliwa natura panny Leniter przysporzyła mu obecnych problemów.

Stał tak, wpatrując się w obraz nędzy i rozpaczy, jaki prezentowała sobą Tacitia, całkowicie nie był świadom upływu czasu. Układał w głowie najlepsze słowa pocieszenia, ale wszystkie wypadały marnie. Nie rozumiał zupełnie jej reakcji. Był przekonany, że dziewczyna lubi Tenebrisa. Że darzy go czymś więcej niż sympatią. Ale to... To wyglądało jak żałoba. Czy przyszłe panny młode nie powinny być zadowolone? Lub chociażby pogodzone z losem? Na niebiosa, mogła przecież trafić gorzej!

W pewnej chwili dziewczyna po prostu się wyprostowała i poprawiła okulary. Szloch ucichł i choć po policzkach dalej toczyły się łzy jak grochy, to wydawała się spokojniejsza. Wzięła kilka głębszych oddechów by opanować rwany oddech a następnie ocierając policzki rękawami podniosła się i zeszła z maty. Nawet nie spojrzała na Janasa, gdy opuszczała salę ćwiczeń. Wojownik nie był pewien czy mu ulżyło czy wręcz przeciwnie.

Tacitia doczłapała się do drzwi wspólnych kwater, ale uznała, że nie jest gotowa stawić czoła Medardowi Tenebrisowi. Oparła się o ścianę naprzeciwko i wpatrywała się w swoje stopy intensywnie, próbując zmusić się przynajmniej do pociągnięcia za klamkę. Peleryna, stary towarzysz jej niedoli, oplotła ją pocieszająco, lecz wygodne ciżemki założone na trening nie pociągnęły jej w stronę wejścia. Nie miała siły. Zabezpieczenia zamku rozpoznały ją kolejny raz, gdy odnajdując w sobie kolejną anomalię postanowiła z niej skorzystać i zniknęła z korytarza niczym Odon. Znalazła się w miejscu, które nie było bezpieczne ani nawet przyjemne. Stanęła na skraju mgły z Abessynem. Nad nią, w znacznej oddali, wznosił się zamek królewski, którego świetlista łuna jaśniała na tle gwieździstego nieba. Za to na śmiercionośnych bagnach mgła wróciła już do swego gęstego ciężaru .

– Nie chcę umierać – szepnęła Tacitia w stronę mgły. – Zmieniłam się. Nie chcę umierać.

– Tacitio? – usłyszała przytłumiony głos wzdłóż więzi. Dochodził jakby zza muru który postawiła na drodze ich połączenia. – Gdzie jesteś?

Przewróciła oczami. Nie miała najmniejszej ochoty na umoralniające monologi swojego "narzeczonego". Niech się wścieka do woli, ale ona, Tacitia Leniter powoli miała dość wszystkiego. Głupia rozmowa z Morcanem sprzed kilku tygodni wciąż dźwięczała jej w uszach. Choć to słowo nie padło wtedy z jej ust, wiedziała, że rozmowa ta była jak obietnica i teraz powinna "zachować się jak trzeba". Zaskoczenie nigdy nie było bardziej nieprzyjemne. Dotarło do niej, że na wszystko ma niewiele czasu. Liczyła na około rok. Może nawet dwa. Tyle powinny przecież trwać zaręczyny. Tak wypadało.

Tacitia. Królowa Źródła.Where stories live. Discover now