5 grudnia

88 12 4
                                    

Kolejny dzień z rzędu deszcz lał się z nabrzmiałych, ołowianych chmur z zaciekłością godną najbardziej parszywego listopada. Pada z nieba i z ziemi, pomyślałam i momentalnie sztylety żalu przebiły moje serce. To było ulubione powiedzonko Bogdana, ojca Adama. Ciekawe, czy nadal go używa, dodałam w myślach, nim zdążyłam się powstrzymać. Jeśli w czymś byłam dobra to na pewno było to wsadzanie sobie znienacka palca w oko. I drapanie świeżo posolonych ran.

- Wszystko przez tę pogodę - mruknęłam do siebie w złości. Paskudna aura zawsze oznaczała u mnie paskudne myśli. Nie wspominając nawet o tym, że w grudniu na ulicach powinien znajdować się śnieg, a nie to mokre dziadostwo.

Jakby dla przypieczętowania mojego niezadowolenia, nagle w kałużę rozlaną po ulicy wjechał jeep, rozpryskując jej zawartość wokół siebie. Co w praktyce oznaczało: na mnie. Zaklęłam siarczyście, bezskutecznie starając się zetrzeć z płaszcza ciemne, błotne krople. Wspaniale, magia grudnia na każdym kroku utwierdzała mnie w tym, że dalej istnieje.

Tymczasem winowajca zjechał na pobocze i włączył awaryjne. Zaskoczona obserwowałam, jak wyskoczył z auta i nieudolnie kryjąc się przed wiatrem w kołnierzu kurtki podbiegł w moją stronę.

- Bardzo panią przepraszam! - zawołał już z daleka. Na nic mi się zdała jego skrucha, ale musiałam przyznać, że sam fakt, że się zatrzymał, czynił go wyjątkowym wśród chamów. - Nie mam pojęcia, jak to się stało, zagapiłem się... Naprawdę, bardzo... Eli? - Przerwał zaskoczony, na co oderwałam się od pocierania ciapków na materiale i zdziwiona wbiłam w niego spojrzenie. Z kłębowiska przepastnej kurtki i czapki naciągniętej do samych brwi wyzierały tylko oczy, jednak były na tyle charakterystyczne, że od razu rozpoznałam ich właściciela. Grudniu, przestań już z tą swoją łaskawością.

- O - bąknęłam rezolutnie. - To znaczy, cześć. Powiedziałabym, że miło cię widzieć, ale okoliczności... - Zawiesiłam głos, spojrzeniem wskazując na mój płaszcz.

- Wiem, wiem, naprawdę bardzo cię przepraszam. Oczywiście zapłacę za pralnię i... nie wiem, odwiozę cię do domu? - Zaproponował Bartek, a ja się zawahałam. Czy to na pewno dobry pomysł? Byłam raptem dwie przecznice od mojego osiedla, a biorąc pod uwagę, jak go wcześniej potraktowałam, nie miałam sumienia go wykorzystywać. Nawet, jeśli tym razem wina była ewidentnie po jego stronie.

- Nie, dzięki, mieszkam tu niedaleko. A płaszcz i tak już się nadawał do czyszczenia...

- Tak, z pewnością. - Zaśmiał się. - Nie wygłupiaj się, wskakuj szybko. Nie mogę tu stać.

Westchnęłam w bezradności. Poganiana jego spojrzeniem wzorowego kierowcy wskoczyłam w końcu do samochodu, instruując go, gdzie ma jechać. Kiedy wreszcie zaparkował pod moim blokiem, oznajmiłam:

- Dziękuję. Ale naprawdę nie musisz się przejmować praniem.

- Aż tak nie chcesz ze mną spędzać czasu?

- Nie, Bartek, to nie tak... - Zaczęłam się jąkać. Ta rozmowa nieuchronnie prowadziła do konieczności tłumaczenia rzeczy, których nie miałam ochoty tłumaczyć. I do rozmawiania o sprawach, o których nie chciałam rozmawiać. - To nic takiego, a ja... Cholera, no po prostu mi głupio. Naprawdę zamierzałam odpisać na tamtego SMS-a. A jakbym mogła cofnąć czas, to i na tamtej randce też zachowałabym się mniej dziko.

Mężczyzna zachichotał. Najwyraźniej szczerość chociaż raz mi popłaciła.

- No dobra, uczciwość jest w cenie, więc chyba możemy uznać, że mamy jeden-jeden. Oczywiście pod warunkiem, że zaprosisz mnie na kawę.

Przewróciłam oczami. Tyle mogłam zrobić.

- No to chodźmy.

❄❄❄

Kiedy spadnie szklany śniegWhere stories live. Discover now