7 grudnia

52 12 3
                                    

Panika, która wybuchła we mnie milionem rozbłysków tuż po tym, jak rozbita bombka nie ukazała żadnego wspomnienia, mówiła sama za siebie. Nie potrafiłam i nie mogłam się już dłużej oszukiwać: nie chodziło o żadną nostalgię. Oczywiście, moja niechęć do plastikowych świąt rozpoczynanych w październiku była zupełnie szczera, a tęsknota za starymi dobrymi czasami prawdziwa, jednak to nie one powodowały, że tak kurczowo trzymałam się przeszłości. Nie umiałam się już okłamywać, że ubieranie choinki pierwszego grudnia to tylko obowiązkowa tradycja, ani że śledziłam z zapartym tchem historie zamknięte w bombkach, żeby przypomnieć sobie dzieciństwo. Wszystko, co widziałam, bezsprzecznie kręciło się wokół Adama. Człowieka, który był przy mnie całe moje życie, a później, w jednej chwili, po prostu z niego zniknął, zostawiając za sobą głęboką, jątrzącą się w moim sercu ranę.

Zbliżała się właśnie czwarta rocznica chwili, w której cały mój świat legł w gruzach. Te cztery proste słowa, które usłyszałam po długich godzinach strachu i coraz bardziej nerwowych próbach skontaktowania się z Adamem spowodowały, że ziemia osunęła mi się spod nóg: Eli, on nie żyje. Nie rozumiałam. Co to znaczy: nie żyje? To słowo było zarezerwowane dla wiekowych ludzi, którzy po długich latach na ziemi w spokoju ducha żegnali się z bliskimi. I dla ofiar strasznych, ale wyizolowanych od nas niebieską poświatą telewizora wypadków. Ludzie umierali codziennie, ale świadomość, co to naprawdę znaczy, nigdy nie uderzała bezpośrednio we mnie. Śmierć była rzeczą, która działa się gdzieś, komuś. Nie mi. Nie nam.

– Co ty mówisz? – usłyszałam swój własny drżący głos, jednak nie rozumiałam, skąd się wydobywał. W głowie mi szumiało, a ja nie mogłam wyklarować myśli. Nie pojmowałam, co się działo. Nie czułam tego, co docierało do moich uszu. – Arek? Gdzie jest Adam?

Zamiast odpowiedzi poczułam, jak najlepszy przyjaciel Adama przyciąga mnie do siebie i zamyka w silnym uścisku. Staliśmy tak dobrych kilka minut, a ja ciągle nie umiałam przyswoić słów, które do mnie skierował. On nie żyje. Nie żyje. Już go nie ma.

I właśnie wtedy, po długich minutach kołysania się w odrętwieniu w ramionach Arka, znaczenie tych słów wreszcie spłynęło z głowy do serca, siejąc w nim spustoszenie. Panika przysiadła mi ciężko na piersi, dusząc ulepkiem słów kołaczących mi się w głowie. Zaczęłam drżeć, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Jednak łzy nie chciały przyjść.

– Nie zostawię cię z tym samej, przysięgam – powtarzał w kółko chłopak, wyraźnie wstrząśnięty. Pokiwałam głową i bez słowa zakopałam się pod kocem, nagle strasznie ociężała. Arek ze łzami w oczach poszedł zrobić nam herbatę i tak jak stał, tak został na kolejne dni. Pomógł rodzicom Adama ogarnąć wszystkie formalności. Przyszykował siebie i mnie na pogrzeb. Był, z pozoru cichy i wtopiony w tło, a tak naprawdę robił wszystko, żebym pozostała na powierzchni. Wszystkie te czynności wykonywał z nieodłącznie mokrymi policzkami, a ja byłam tak strasznie wściekła, że mnie nie stać nawet na płacz. Po prostu leżałam, patrząc w przestrzeń i pozwalając jemu i mojej rodzinie skakać wokół siebie, i nie miałam nawet na tyle przyzwoitości, żeby to wszystko okupić choć jedną cholerną słoną kroplą w oku.

Nigdy nie dałam rady stać się wsparciem: ani dla niego, ani dla rodziców Adama, ani nawet dla mojej własnej rodziny, która też przecież ciężko to wszystko przeżyła. Każdego dnia czułam, jak w środku otwierają mi się kolejne niewidzialne rany, a rozmowa z kimkolwiek niezmiennie była jak rozdrapywanie ich ostrymi paznokciami. Dlatego z czasem poprzecinałam wszystkie łączące mnie więzi, nie mogąc znieść, że inni próbują żyć, jakby właśnie nie zgasło nad nami słońce.

W najczarniejsze dni to właśnie Arek pomagał mi nie utonąć; tylko jego obecność jako tako byłam w stanie znieść. Tylko jego obecność na jakimś poziomie mi pomagała. Jednak w miarę jak dni zmieniały się w tygodnie, a te w miesiące, mrok wciąż się nie rozpraszał. Arek uparcie tkwił u mojego boku, poświęcając własny proces zdrowienia, a ja zrozumiałam, że nie mogę dłużej tego ciągnąć. Jego rozpaczliwe próby odżycia tylko mnie wkurzały, a sama zaczynałam czuć, że staję się jego kulą u nogi. Zerwałam znajomość z dnia na dzień, święcie przekonana, że to najlepsze, co mogłam zrobić. Dla niego, i dla siebie.

Kiedy spadnie szklany śniegDonde viven las historias. Descúbrelo ahora