21 grudnia

37 9 4
                                    

Poranek przywitałam z pełnym przerażenia uświadomieniem sobie, że oto nadszedł ostatni dzwonek na świąteczne przygotowania. Nie wiem, co sobie do tej pory wyobrażałam, dryfując w swoim świecie pełnym bombek napakowanych wspomnieniami. Nie miałam pojęcia, gdzie uciekł mi grudzień, natomiast fakt, że trzeba zakasać rękawy i urządzić sobie dyżur w kuchni, był dla mnie boleśnie oczywisty. Na szczęście miałam już urlop w pracy i mogłam poświęcić się temu w pełni.

Już z przyzwyczajenia nastawiłam płytę ze świątecznym jazzem i zaczęłam krzątać się po kuchni. Włączyłam w telefonie tryb samolotowy, zrobiłam ulubionego grzańca i pozwoliłam sobie na taplanie się w mące po łokcie tak długo, aż nie padnę ze zmęczenia.

Kiedy kuchnia wypełniła się aromatem grzybowego farszu do uszek przeplatanego z zapachem nieśmiało wydobywającym się z rosnącego w piekarniku sernika, po raz pierwszy od dawna poczułam się błogo. Zero oczekiwań, wątpliwości, konieczności zadowalania kogokolwiek. Nikt mi nie mówił, że powinnam pójść naprzód, a ja nie nakazywałam sobie trzymać się kurczowo przeszłości. Dryfowałam niespiesznie na swojej świątecznej chmurce, z zachwytem wpatrując się w dekoracje, które sama rozwiesiłam, i rozkoszując się atmosferą Świąt, która powoli rozgaszczała się w domu. Moim domu. Nie domu dziadków, nie naszym domu, nie domu, w którym wychowam kiedyś dzieci. W mojej i tylko mojej bezpiecznej przystani, w której wreszcie czułam się dobrze na etapie, na którym byłam.

Kiedy jednak opadłam z sił i nie byłam w stanie już nic więcej przyszykować, musiałam się zmierzyć z czymś, co było antytezą mojej świeżo odzyskanej błogości: fioletowa szyszka czekała na rozbicie. Z westchnieniem pociągnęłam za sznureczek, a szklane łuski rozsypały się po podłodze.

Moim oczom ukazała się trzecia Wigilia bez Adama. Nie była jednak w niczym podobna do dwóch minionych – wszyscy wypracowali w sobie rodzaj przyzwyczajenia, że chłopaka z nami nie ma, a ja nie przegrzebywałam już cudownych potraw babci. Żadne z nas nie widziało Adama od trzech lat – jego rodzicom nigdy się nie przelewało i nie mogli pozwolić sobie na zakup biletów, a o zobowiązywaniu się wobec któregokolwiek z nas nie chcieli słyszeć. Tam, gdzie pojawiają się interesy, tam pierzcha miłość, mawiali, i chociaż bardzo chciałam im pomóc, w głębi duszy się z nimi zgadzałam. Sama natomiast nigdy nie wybrałam się do Stanów, bo nie doczekałam się zaproszenia; wszystkie próby obdzierającego mnie z godności wproszenia się Adam zbywał z refleksem godnym bankiera z Wall Street. Dlatego pozostawało mi tylko się z tym pogodzić, czy raczej – zacząć żyć życiem bez Adama.

Postanowienie to zaczęłam spektakularnie realizować poprzedniej Wigilii, kiedy na pasterce u Kamy postanowiłam wyluzować i zaszaleć. Tylko przyjaciółce zawdzięczałam wyhamowanie w ostatniej chwili. Jednak nawet jej interwencja nie mogła spowodować, żeby sprawy z Arkiem nie stały się niepotrzebnie skomplikowane. Postanowiłam więc działać.

Kiedy przyjął moje noworoczne zaproszenie na spacer, w nerwach skubałam luźną nitkę rękawiczki, wydeptując dziurę w ziemi przed jego domem. Kiedy w końcu się pojawił, mogłabym przysiąc, że miałam ciśnienie trzykrotnie za wysokie.

– Arek, ja... chciałam cię przeprosić. Nie wiem, co mi odbiło, ale bym sobie nie wybaczyła, gdyby to rzuciło cień na naszą przyjaźń.

Chłopak przyjrzał mi się uważnie.

– Szczerze mówiąc to miałem nadzieję, że po prostu się to rozejdzie w gęstych mgłach historii.

Już otwierałam usta, żeby zaprotestować, jednak w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Skoro Arek tak stawiał sprawę, czy nie wygodniej było oszczędzić nam obojgu niewygodnych sytuacji? Było jasne, co sądził o moim wyskoku i nie istniał najmniejszy nawet powód, żeby w to brnąć. Tylko bym to zagmatwała.

Kiedy spadnie szklany śniegWhere stories live. Discover now