13 grudnia

46 11 0
                                    

Stan po wczoraj był następujący: śmiertelnie obrażona siostra, poważnie zaniepokojeni rodzice, nadal uparty dziadek i, paradoksalnie, nieco lżejsze ramiona. Moja mowa o prawie do żałoby i przejścia przez nią we własnym tempie nie spotkała się z uznaniem, za to spowodowała, że zrozumiałam, że zbyt długo pozwalałam sobą kierować. Zmuszałam się do udawania przed rodzicami i przytakiwania Baśce, a nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby żyć po swojemu. Oczywiście jedna rozmowa nie zmieniła magicznie świata i nie zdjęła ciężaru z piersi, z którym budziłam się każdego poranka, ale sprawiła, że poczułam się minimalnie lepiej w miejscu, w którym i tak musiałam tkwić.

Dlatego pierwszą rzeczą, jaką dziś zrobiłam w przerwie od pracy, było wybranie numeru cioci Milenki i oznajmienie jej, że święta jak co roku odbędą się w mieszkaniu dziadków. Była zaskoczona, ale nie oponowała; obiecała poinformować resztę rodziny, pomóc w przygotowaniach, a nawet zdzwonić się ze mną wieczorem przez kamerkę i jak dawniej komisyjnie wylosować, kto komu będzie kupował prezent. No i proszę, ciotka, którą widywałam kilka razy w roku – a ostatnio nawet rzadziej – potrafiła być bardziej empatyczna niż najbliżsi mi ludzie.

Ale teraz, póki Milenka była kilometry ode mnie, a do wieczornego spotkania zostało sporo czasu, potrzebowałam własnego rodzaju empatii. Czegoś niedawno odkrytego i budzącego głęboko pogrzebane emocje, ale niewątpliwie oczyszczającego. Wspomnień.

Prosto po pracy pognałam do domu, nie oglądając się na widmo nadgodzin wiszące mi nad głową. Tak długo żyłam samą pracą, że coś mi się chyba od życia należy, przekonywałam samą siebie, kiedy o nietypowo wczesnej jak na mnie porze lawirowałam między autami na parkingu, żeby wydostać się z terenu firmy. Pognałam przez miasto, którego ulice świeciły jeszcze intensywniej niż dotychczas, i pełna zniecierpliwienia kierowałam się w stronę mieszkania. Po tym, jak przeżyłam wspomnienie wspólnie z Arkiem, nie bałam się już nadciągającego finału tej plejady wizji. A może raczej byłam gotowa się nią cieszyć i przez chwilę nie myśleć o tym, jak się zakończy.

Jeszcze nim dotarłam na osiedle, moje myśli już uciekły do Adama. W powidokach rozbitych bombek widziałam tylko Wigilie, które, choć były fundamentem naszej przyjaźni, nie opowiadały nawet połowy tej historii. Ileż rzeczy działo się poza kadrem! Popołudnia spędzane na wspólnej zabawie i współdzielone tajemnice. Korepetycje z angielskiego, których Adam udzielał mi przez chwilę w gimnazjum, i po których zawsze jechaliśmy do kina albo na kręgle. Pierwsze wspólne wagary i nie całkiem pierwszy wypalony na spółę papieros za kioskiem ruchu przy mojej szkole. Tysiące drobiazgów, które robił dla mnie Adam, i dokładnie tyle samo faramuszek, które ja robiłam dla niego. Był dla mnie przyjacielem, którego nigdy wcześniej nie miałam. Był inspiracją i powodem, dla którego sięgałam po rzeczy, którymi sama nigdy bym się nie zainteresowała – nie po to, żeby mu się przypodobać, ale dlatego, że w jego ustach wszystko zmieniało się w złoto.

Tak było na przykład z prawosławnym Bożym Narodzeniem, które postanowił urządzić w Polsce rok po pamiętnej wycieczce do Belgradu. Urabiał rodziców chyba od jesieni, na wszystko znajdując argument. Dużo pracy? Każdy pomoże. Kosztowne? On dołoży z kieszonkowego. Tak długo wiercił im dziurę w brzuchu, aż w końcu siódmego stycznia, przymamieni jego barwnymi opowieściami, zasiedliśmy wokół małego, okrągłego stołu stojącego w ich równie maleńkim salonie, w otoczeniu potraw, których nigdy nie widzieliśmy. Adaś z przejęciem opowiadał o prawdziwych świętach w Serbii i ich odpowiedniku, jaki jego rodzice musieli wypracować w polskich warunkach. U nas nikt nie palił badnjaka [1], a sąsiedzi stukali się w czoła, pytani o miejsce do upieczenia prosiaka. Natomiast nic nie stało na przeszkodzie, żeby symboliczna gałązka dębu zerkała na nas ze słoika na komodzie, ani żeby między zebranymi krążyła česnica z ukrytym pieniążkiem [2]. Dlatego też stłoczeni robiliśmy, co mogliśmy, żeby poczuć Serbię w tej namiastce obyczajów. Dla siebie, bo widzieliśmy coś nowego. Dla Róży, która już nie umiała ukryć wzruszenia, i dla Bogdana, który pękał z dumy. I dla Adama, którego promienny uśmiech ogrzewał nas wszystkich.

Kiedy spadnie szklany śniegOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz