Rozdział 17

78 4 9
                                    

Długo wtedy siedzieliśmy. Próbowaliśmy nadrobić bezpowrotnie stracony czas. Na beztroskich opowieściach i wspominkach minęło nam całe przedpołudnie. Około południa przerwało nam niepewne pukanie do drzwi.

Wszyscy ucichli.

- To pewnie uzdrowiciel - uspokoiłam ich. Co jakiś czas on lub jedna ze służek składali mi wizyty. - Proszę!

Jednak nie był to ani Eren, ani nie była to Ioreth. Wchodzącego z ukłonem elfa widziałam pierwszy raz w życiu.

- Wasza królewska mość - skłonił się Aragornowi, co było dla mnie dziwnie nowe. Później zwrócił się do mnie i Legolasa. - Wasze książęce mości!

- Do rzeczy, Golfinie - ponaglił go nerwowo Aragorn, gasząc fajkę i schodząc z parapetu. - Co się stało?

Do dziś nie wiem, co biedak właściwie wyjąkał. Istotne było tylko to, że po jego słowach wszyscy na oślep wybiegli z mojego pokoju.

Został tylko Legolas. Wiadomo.

- Nie dam rady iść - popatrzyłam na niego z żalem. - Ale ty biegnij. Przywitaj się z nim. Opowiesz mi wszystko.

- Ty też idziesz - sprzeciwił mi się. Namyślił się chwilę. - Mogę?

Skinęłam głową, a on podniósł mnie ostrożnie. Objęłam go ręką za silne ramiona.

Wyniósł mnie z pokoju jak dzieciak swojego pluszaka. A raczej delikatnie jak pasterz owcę. Nigdy nie byłam dobra w porównania.

Przemierzaliśmy szybkim tempem korytarze domu uzdrowień. Wreszcie mogłam zobaczyć, gdzie się właściwie znajduję. Słońce delikatnie grzało, bo dom uzdrowień składał się z zamkniętych pokoi połączonych schodami i mostami umieszczonymi na świeżym powietrzu. Tęskniłam za słońcem.

Czułam się bezpiecznie w jego ramionach, choć przypominało mi to chwile, gdy sługusy Mojego Pana targali mną po schodach. Próbowałam nieudolnie odrzucić te myśli. Szłam na spotkanie nie z Moim Panem, a z Frodem, bohaterem Śródziemia, łagodnym, dobrym hobbitem i przede wszystkim - przyjacielem.

- Już niedaleko - zapewnił Legolas, wspinając się po kolejnych schodach. W końcu dotarliśmy i zatrzymaliśmy się na chwilę, by odsapnąć. Miał chłop formę.

- Legolas.

- Tak?

- Dziękuję. Nie musiałeś tego robić.

- Nie musiałem. Chciałem. Mogę cię nosić na rękach do końca życia - zażartował. Lub co gorsza nie żartował.

- Nie tylko za to. Za wszystko. Że jesteś - wyznałam i odwróciłam głowę. Ależ żenujące były moje słowa. Zaraz mnie wyśmieje. Wykpi.

Jesteś nikim. Jesteś bezu...

- Kocham cię - poważnie, zdecydowanie i nieświadomie przerwał moje beznadziejne myśli.

Nie trzeba było nic więcej. Odetchnęłam. Przynajmniej na tą chwilę.

- Gotowa?

Potaknęłam, choć nie czułam się gotowa na spotkanie z powiernikiem. Nie licząc Sama, byłam jedyną, która widziała go, gdy był na dnie. Bałam się jego reakcji. Zresztą ci dwaj wiedzieli więcej o moich losach niż pozostali. To też napawało mnie zdenerwowaniem, choć Sam nie zdradził przecież szczegółów naszego niespodziewanego spotkania.

Po prostu wariowałam. Trauma zmuszała mnie do nieustannego bycia w gotowości na ból. A przecież moje zmysły zaprzeczały myślom. Ze środka dochodziły radosne okrzyki. Traciłam głowę.

Córka Księżyca. NaznaczonaWhere stories live. Discover now