XVI

641 48 5
                                    

Wiatr muska mi policzki, już mocno zaczerwienione od mrozu, a deszcz spływa po połach czarnej parasolki i kapie na zieloną trawę. W ciszy stoimy przy nagrobkach, wszystkich takich samych – z jasnego marmuru o złotych literach. Większość opatrzona jest zdjęciem.

Rozglądam się dookoła. Równo sto płyt z najróżniejszymi nazwiskami lśni na polanie. Deszczowe krople bębnią o ich twarda powierzchnię niczym echo spoczywających tu ludzi.

Czuje jak Adrien obejmuje mnie ręką, dając mi trochę swojego ciepła. Podbity czarnym futrem płaszcz, który mam na sobie, grzeje dobrze, ale mnie i tak przechodzą dreszcze. Myśl, że te osoby miały rodziny, dzieci i bliskich uwiera mnie boleśnie z tyłu głowy. Pamiętam wybuch w muzeum. Pamiętam płomienie liżące buty, pamiętam krzyki, wrzaski by się ratować. Gdyby walka nie rozgorzała w tamtym budynku oni wszyscy by żyli. Siedzieli przy stołach, jedli kolację. Który z nich podejrzewał, ze zwykły wypad do muzeum skończy się taką tragedią?

Przechadzamy się. Starannie czytam każde pojedyncze imię, starając się chociaż w ten sposób oddać tym ludziom cześć. Zmierzamy w kierunku jedynej urny, czekającej na samym końcu alejki. Jest przykryta ciemnofioletową, jedwabną szmatką, a czarny motyli haft widać nawet z tej odległości. Obok dębowego pudełka stoi tabliczka.

Ku przestrodze zbrodniarzom.

Ciało Pappilona jako jedyne zostało spalone. Spalone i ustawione bezpośrednio na trawie, narażone na złe warunki klimatyczne. W przeciwieństwie do innych miejsc spoczynku, które wręcz rozświetlają półmrok chybotliwymi światełkami zniczy, przy urnie jest całkiem ciemno. Przykuta na żelaznym pierścieniu, zabezpieczona przed kradzieżą leży w mroku i samotności. Na pamiątkę wiecznej nocy jaką roztoczył nad Paryżem, mimo codziennie wschodzącego na nowo słońca.

Na drewnianym wieczku, wyryte ozdobnymi literami, widnieje nazwisko. Zapalam latarkę, ale nie potrafię się zmusić, by zbliżyć ją do graweru. Teraz wydaje mi się to absurdalne. Tak długo z nim walczyliśmy, tak długo staraliśmy się go pokonać, a teraz nie potrafię nawet zmusić się do poznania nazwiska swojego odwiecznego wroga.

W końcu uginam kolana i, zachowując równowagę na wysokich obcasach botków, zbliżam światełko.

Philippe Marc Ferrougne.
Hawk Moth; Pappilon; Władca Ciem
Miłość jest piękna, ale również gubi ludzi. Ten człowiek jest tego najlepszym przykładem – strzeżcie się, by nie oszaleć z miłości.

— Philippe Ferrougne.

Chłopak patrzy na mnie spod parasolką, zaciska dłonie na rączce, podobnie usta: w wąską kreskę. Klęka przy mnie, dalej osłaniając mnie przed deszczem. Przygląda się napisowi.

— To był mój dziadek. Philippe...był dosyć specyficzny. Kochał moją mamę nad życie i nie mógł sobie poradzić z jej śmiercią. Zniknął po pogrzebie.

— Jak widać nie do końca — łapię Adriena za rękę i wspólnie klęczymy chwilkę w milczeniu. Nie mogę wyobrazić sobie nawet, co teraz czuje Adrien. Mężczyzna, którego znał, którego kochał okazał się największym, paryskim zbrodniarzem. Jednak nurtowała mnie jedna sprawa. — Co znaczy to zdanie?

— Nie wiem, kto to wymyślił. Podejrzewam, że chodzi o mamę. Babcia zmarła dawno temu, zanim się urodziłem, a miłość do dziecka może być równie silna, prawda?

Stoimy w ciszy. Przeklinam w myślach ilość pytań, cisnących mi się na język. Przykro mi, muszę je zadać.

— Adrien, możemy się dowiedzieć. Na pewno notują, kto zleca wykonanie urn.

Blondyn tkwi w ciszy. Dalej kuca, mokra trawa zmoczyła mu już nogawki dżinsów.

— Daj mi chwilę.

Spuszczam wzrok. Adrien zawsze dawał wszystkim dobro, nigdy nikogo nie skrzywdził, a los tak mu się odwdzięcza. Dlaczego te najpiękniejsze serca zawsze są deptane najmocniej?

***

— Barthélemy Ferrougne — znudzony pracownik spogląda na nas znad oprawek rogowych okularów.

— Coś więcej? — pukam zirytowana paznokciem o twardą powierzchnię yo-yo. Sterczymy tu od kilkunastu minut, a mężczyzna, nieprzerwanie tkwiący na obrotowym fotelu za biurkiem, jest najbardziej złośliwym osobnikiem ludzkiego gatunku, z jakim kiedykolwiek przyszło mi się spotkać. Gdyby nie przemiana w super bohaterów pewnie oblałby nas stojąca na biurku zimną kawą — Miejsce zatrudnienia, adres? Cokolwiek?

Mężczyzna patrzy na nas dziwnie. Mnie między palcem wskazującym, a kciukiem rąbek swojego dziurawego swetra, który, nawiasem mówiąc, wygląda jak żywcem zdarty z Aleca Lightwooda. Słabe światło biurowej lampki oświetla jego wystające kości policzkowe i nadaje podłużnej twarzy odrobiny upiorności.

— Nie mogę podawać danych osobowych klientów.

Adrien, stojący obok mnie, wzdycha ciężko. Zaciśnięte w pięści ręce trzyma w kieszeniach skórzane go kostiumu, a dzwoneczek pod jego szyją pobrzękuje smętnie z każdym ruchem. Irytacja wręcz bije od jego napiętych mięśni.

— Prowadzimy śledztwo. Potrzebujemy tych informacji, a jako super bohaterowie mamy pełne uprawnienia.

Jego ton brzmi jak lód i, faktycznie, jak sopel przecina gęstą atmosferę. Adrien rzadko jest nieuprzejmy, jednak informacja o dziadku musiała obudzić w nim coś głęboko ukrytego - jego ton zachęca jedynie do ewakuacji, w żadnym razie do współpracy.

— Superbohaterowie — w ustach pracownika to słowo brzmi jak obelga —  gdzie byliście przez ostatnie pół roku? Kiedy ludzie napadali na nasz cmentarz starając się wykraść prochy Władcy Ciem? Kiedy policja nie radziła sobie z protestami na pogrzebie? Kiedy załamane rodziny zmarłych przychodziły zapłakane, albo podcinały sobie żyły w swoich domowych łazienkach? Narobiliście rabanu, jak się teraz okazuje nieskuteczne, bo te cholerne ćmy dalej latają po mieście, a potem znikliście. Żadni z was superbohaterowie.

Pluje. Pluje na nas jadem, wyrzutami i nienawiścią i płacze jednocześnie. Grochowe łzy spływają po policzkach mężczyzny, giną w rzadkim zaroście na brodzie. Z wrażenia aż opadam na plastikowe krzesełko. Czarny Kot cofa się kilka kroków.

— Kto to był? — szepcze, czując jak robi mi się słabo — Kto był tamtej nocy w muzeum?

Pracownik spuszcza wzrok.

— Czemu Cię to obchodzi?

Wypuszcza powietrze przez nos. Kątem oka widzę Adriena, wlepiającego wzrok w widok za oknem. Nie mam co oczekiwać od niego wsparcia; najpierw sam musi poradzić sobie ze swoim własnym bólem.

— Byliśmy samolubni i zaślepieni zwycięstwem. Mieliśmy mnóstwo ciężkich chwil i zapomnieliśmy o Paryżu, ale teraz chcemy to naprawić. Ale bez pomocy Barthélemy'ego nie uda nam się tego zrobić.

— Mój syn — Mężczyzna opiera głowę o ręce, położone na stole. — Miał na imię Jian. Jego matka była z Szanghaju, niezwykle piękna kobieta. Po jej śmierci był on wszystkim, co mi zostało.

Jego wroga postawa ulatuje. Zastępuje ją rozpacz, czysta i brutalna, ogarniająca zmysły niczym wirus.

— Pomogę wam. Błagam pomścijcie mojego syna. Uratujcie Paryż, z imionami takich jak on, na ustach.

Razem || miraculousWhere stories live. Discover now