10 - Strudzonym być

913 128 58
                                    

Codzienność, która nastała po wyjściu z mieszkania Chuuyi Nakahary, uświadomiła mu, że ani jego życie, ani pozagrobowa służba nie były piekłem. Dopiero te dni, które spędził bez jego światłej osoby, ślęcząc nad nieistotnymi aspektami swojej tak bardzo nieważnej pracy, nie mogąc się zmusić do odczuwania czegokolwiek, będąc najprawdziwszym, pozbawionym duszy i jakichkolwiek chęci czy też odruchów trupem, pokazały mu, czym jest prawdziwe piekło.

Dazai nie był w stanie opisać tego, co nim miotało. To nie było porównywalne do żadnego innego rodzaju cierpienia, jakie kiedykolwiek przeżył. To było coś niewymownie potwornego, nieludzkiego, przekraczającego jakiekolwiek pojęcie. Żaden poeta, żaden artysta, naukowiec czy też szaleniec, którym sam przecież był, nie miał nawet szansy na opisanie choć namiastki jego stanu. On już po prostu nie mógł być, nie mógł żyć, nie mógł egzystować, nie ze świadomością, ile bólu sprawił tej nieskazitelnej cząstce ideału na tym paskudnym, niereformowalnym padole, nie ze świadomością jej cierpienia, jej łez, krzyku. Nie mógł sobie wybaczyć tego, do czego doprowadził, a co gorsza, nie był w stanie poradzić sobie z samym sobą.

Codziennie budził się... nie, to nie było dobre określenie. Co rano przestawał leżeć, podnosił się, szedł do pracy, wykonywał ją i wracał. Przez cały ten czas nie wypowiedział ani słowa. Kunikida na niego krzyczał, współpracownicy odprowadzali zadziwionymi i może nawet zmartwionymi spojrzeniami, a on chodził i milczał, wpatrując się tępo w jakiś punkt przed sobą. Wykonywał swoje obowiązki i po prostu istniał. Nie robił nic więcej.

Wszystko przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. To, czy słońce wstanie następnego ranka, to, czy zajdzie i zwolni miejsce dla księżyca i migoczących martwych dzieci. To, czy ktoś dowie się o wszystkim, czego się dopuścił, dowie się o jego uczuciach i złamanych zasadach. To, czy go zdegradują, pozbawią Kosy, zajęcia, zabiją. Pozostał sam. Nawet pragnienia śmierci już nie odczuwał. Nawet do niego nie miał prawa po wszystkim, co się wydarzyło. Ani do niej, ani do łez, których nie uronił od momentu, w którym ostatnia z nich zetknęła się z ciepłym policzkiem Chuuyi Nakahary.

Któregoś wieczoru wróciło do niego to dawne pragnienie. Gdy siedział na białym łóżku, oparty o białą ścianę, wgapiając się we wgłębienie na białym biurku naprzeciwko, omijając zupełnie odłamki zbitego w szale lustra, jego wzrok powędrował w kierunku jedynego niebiałego elementu w jego kwaterze. Czarna Kosa Śmierci stała oparta o framugę również białych drzwi po jego lewej stronie. Stała i kusiła. Dazai odnosił wrażenie, że w swoim szaleństwie nawet słyszał, jak do niego mówiła. Namawiała go, by podniósł się z materaca. Kpiła z jego słabości i proponowała jedyne słuszne rozwiązanie. Nie była już scyzorykiem. Była Kosą. Była w swojej prawdziwej formie. Mogła mu dać to, czego tak bardzo pragnął, z tym, że w końcu na dobre.

I, o dziwo, swoim diabelskim kuszeniem, głosem całkowitej nicości poruszyła chodzące zwłoki. Żniwiarz podszedł do drzwi i chwycił swoją broń, swoją jedyną deskę ratunku, jedyną rzecz, która mogła go uwolnić od swojego stanu chorej stagnacji. Mogła ukrócić jego żywot jako nierozumnego zombie, którym się stał. Nie zasługiwał na to, nie zasługiwał na to w żadnym stopniu, a jednak był tak zdesperowany, tak zgniły i zgorzkniały, samolubny i obrzydliwy, że chwycił ją i usiadł z powrotem na łóżku.

Siedział tak przez wiele godzin. Trzymał Kosę na kolanach i przejeżdżał po jej trzonie palcami raz po raz, po prostu na nią patrząc. Myślał o tym, że to ostatnie, co będzie widział. Biały pokój, przekrzywione białe poduszki na białej kołdrze, wgłębienie w białym biurku, zbite lustro naprzeciwko i w końcu czarna wybawicielka. Myślał o tym, że bardzo nie chciał umierać, że chciał żyć, a przynajmniej być, z nim. Wyobrażał sobie swoją codzienność z Chuuyą, gdyby tylko był człowiekiem z krwi i kości. Widział, jak siedzą u niego na łóżku, jak rozmawiają. Czuł jego zapach, delektował się nim i samą możliwością przebywania blisko niego; niemal mógł doświadczyć emanującego z jego pięknego ciała, nieziemskiego ciepła. Widział uśmiechającego się Nakaharę, wręcz czuł dotyk jego dłoni na swojej własnej. Kto wie, może i na ustach? Może i mógłby go poczuć na całym swoim ciele, jego palce, sunące wzdłuż paskudnych blizn, paskudnych jak cały on, jak całe jego istnienie?

cienie nocy // soukoku shinigami auWhere stories live. Discover now