Rozdział I

27.4K 461 154
                                    


   Z podekscytowaniem, wstaję z łóżka, od razu kierując się do łazienki. Dziś zaczynam pierwszy dzień pracy, jako opiekunka i trzeba przyznać, że perspektywa usamodzielnienia się od rodziców i zarobienia swoich własnych pieniędzy, powoduje we mnie niemałą euforię.

Szybko płuczę twarz zimną wodą, patrząc w lustro. Zielone tęczówki spoglądają na mnie radośnie, a pełne malinowe usta rozciągają się w uśmiechu.

Z natury jestem radosną i otwartą osobą, a nowe wyzwania motywują mnie do działania. Ponadto córeczka państwa Robinsonów jest istnym aniołkiem, więc opiekowanie się nią przez następne dwa miesiące wakacji będzie samą przyjemnością.

         Po ukończeniu wszystkich porannych czynności i ubraniu się w wygodne jeansy oraz crop top, szybko schodzę na dół, aby zjeść śniadanie. Tam zastaję moją mamę, która patrzy na mnie, mrużąc oczy.

- Kochanie jesteś pewna tej pracy? - pyta mnie. - Wakacje są po to, aby odpoczywać, a opiekowanie się małym dzieckiem to wielka odpowiedzialność. Jeżeli chcesz, razem z tatą moglibyśmy, załatwić Ci jakieś zajęcie, w naszej... - przerywam jej.

- Nie mamo. Chcę się usamodzielnić, a podjęcie pracy w waszej firmie wcale mi w tym nie pomoże. Jeżeli coś mi nie będzie pasowało to wtedy, zrezygnuję, ale jak na razie wszystko idzie po mojej myśli. - uśmiecham się do niej ciepło, po czym zaczynam jeść przygotowane wcześniej płatki.

- Cieszy mnie to skarbie. - odzywa się po chwili. - Ale pomimo wszystkiego pamiętaj, że możesz na nas liczyć.

- Dokładnie. - za sobą słyszę głos, więc szybko odwracam się w stronę taty, który z uśmiechem na ustach wchodzi do kuchni, po czym całuje mamę w policzek i siada naprzeciwko mnie. - Choć przyznaję, że cieszy mnie fakt, iż tak bardzo chcesz się usamodzielnić. W twoim wieku byłem taki sam i mojej rodzicielce też się to nie podobało, więc chodziła i cały czas narzekała. - na te słowa, mama trąca go lekko w ramię.

Uśmiecham się ukradkiem pod nosem. Moi rodzice idealnie do siebie pasują. Poznali się już w liceum i od tamtego czasu są parą.

Gdy dokańczam jeść śniadanie, szybko ubieram niedawno kupione buty, które wypatrzyłyśmy razem z moją przyjaciółką Clarą na ostatnich zakupach. Podbiegam do mamy i taty, całując ich w policzek, a następnie kieruję się do drzwi. Jednak przed wyjściem słyszę jeszcze mamę:

- Carmen, uważaj na siebie i nie pędź tak na ulicy.

- Dobrze mamo. - odpowiadam, po czym wychodzę.

    Momentalnie słoneczne promienie padają na moją twarz, a ja delikatnie przymykam oczy. Chwilę później kieruję się do domu państwa Robinsonów, który swoją drogą znajduje się dosyć niedaleko.
Inaczej moja mama na pewno zmusiłaby tatę, aby podwoził mnie tam codziennie.

Słuchając po drodze muzyki, szybko docieram na miejsce, by już po chwili zapukać do drzwi, dosyć pokaźnej posiadłości.

Gdy te się już otwierają, moim oczom ukazuje się pani Elizabeth Robinson, bardzo ładna kobieta przed czterdziestką, która wcale nie wygląda jak na swój wiek, wręcz przeciwnie, śmiało, można by stwierdzić, iż ma ona zaledwie dwadzieścia parę lat.

- Witaj Carmen. - uśmiecha się do mnie promiennie, co odwzajemniam. - Jak się cieszę, że już tu jesteś, za kilka minut z mężem musimy wychodzić - kiwa głową w stronę pana Marka, która machając mi, szybko znika, za drzwiami, jednego z pokoi, ze zwinnością zawiązując swój krawat.

- Dzień dobry. - odpowiadam grzecznie. - Mary jest w swoim pokoju, tak? - pytam, na co ona twierdząco kiwa głową.

- Tak na razie siedzi i bawi się lalkami. W razie, gdyby coś się działo śmiało, możesz do nas dzwonić. - mówi szybko, podchodząc do jednej z komód i wrzucając z niej kilka rzeczy do torebki. - W kuchni masz listę rzeczy, które Mary lubi robić oraz co może jeść. Sądzę, że nie powinna Ci sprawiać jakiś większych kłopotów. - staje ze mną twarzą w twarz, lecz niestety przez jej wysokie szpilki, muszę delikatnie zadrzeć głowę do góry, aby wyrównać nasz kontakt wzrokowy.

- O to się proszę nie martwić. Mary to prawdziwy aniołek. - śmieję się krótko.

- To prawda, że nie mogłam sobie wymarzyć lepszego dziecka. Jeszcze raz Ci dziękuję za to, że zgodziłaś się nią zajmować. Pani Brandy z dnia na dzień się poważnie rozchorowała i powiedziała nam, że już niestety, nie będzie mogła przychodzić tutaj, co przyznam, stanowiło dla nas wielki kłopot. - po tych głowach, przyjacielsko kładzie mi rękę na ramieniu.

- Nie to ja dziękuję, że obdarzyli mnie państwo takim zaufaniem, że mogę zostawać sam na sam z Mary. To naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Po tych słowach wymieniamy krótkie uśmiechy, a następnie do przedpokoju wpada, lekko zestresowany pan Mark, który zaczyna mówić, iż za chwilę się spóźnią i delikatnie ciągnąc swoją żonę za rękę, żegna się ze mną krótko, po czym zatrzaskując za sobą drzwi, prędko wsiadają do auta, by następnie odjechać w akompaniamencie trzaskających pod oponami ich samochodu kamyków.

    Wzdychając, delikatnie przeczesuję ręką włosy. Państwo Robinsonowie to naprawdę świetni ludzie, niestety zbyt wiele czasu poświęcają pracy, przez co na co dzień zaczyna im go brakować dla ich, jedynej pięcioletniej córeczki, a ta spędzając cały swój czas z niańkami i nie posiadając w pobliżu dzieci w swoim wieku, z roku na rok staje się coraz bardziej cicha i zamknięta w sobie.

Kręcąc głową na tę myśl, kieruję się w stronę kuchni, gdzie momentalnie zauważam karteczkę, przyczepioną do lodówki. Podchodząc i odrywając ją od magnezu, zabieram się za jej czytanie.

Gdy dowiaduję się, co najlepiej ugotować dla Mary na obiad, oraz że nade wszystko uwielbia ona koktajle i musy owocowe, a także, gdy czyta się jej książkę, czym prędzej idę do pokoju małej.

Stając w progu drzwi, widzę, iż dziewczynka odwrócona do mnie tyłem, obojętnie poprawia blond włosy lalce, którą trzyma w ręce, nic do niej nie mówiąc, ani nie gestykulując, jak to zazwyczaj robią małe dzieci.

- Cześć. - odzywam się po chwili, a gdy ta skupia na mnie całą swoją uwagę, podchodzę bliżej, wskazując palcem na zabawkę.

- Ma jakiejś imię? - pytam, a tam twierdząco kiwa głową.

- Nazywa się Amanda. - mówi cichutkim głosikiem, poprawiając przy tym jeden ze swoich loczków, który zasłonił jej pole widoczności.

- Ładnie. - uśmiecham się do niej szczerze. - Jest coś, co miałabyś ochotę porobić? Z tego, co wiem, to bardzo lubisz, gdy czyta Ci się książki. - podsuwam jej myśl, a ona lekko marszcząc czoło i robiąc nieodgadnioną minę, zastanawia się przez chwilę.

- Lubię, ale dzisiaj miałabym ochotę porobić coś innego. - stwierdza po namyśle.

- Na przykład? - kucam obok niej zaciekawiona.

- Mogłabyś pobawić się ze mną w berka? - pyta z nadzieją w głosie. - Pani Brandy zawsze nie chciała, bo bardzo bolały ją plecy, a mamusia i tatuś nie mają czasu. - robi smutną minkę, a ja, aby ją pocieszyć, uśmiecham się do niej szeroko, czochrając ją lekko po główce.

- Pewnie, że pobawię się z tobą w berka. - odpowiadam. - Tylko najpierw musisz się przebrać, bo w sukience raczej nie dasz rady. - po moich słowach zrywa się z krzesełka i podchodząc, do jednej z komód zaczyna, wyjmować ubrania z podskakując radośnie.

                                                                                          ***


    Przytulając Mary, na pożegnanie, zamykam drzwi jej pokoiku, aby następnie stanąć twarzą w twarz z panią Elizabeth.

- Była grzeczna? - pyta kobieta, z obawą w oczach.

- Jak najbardziej. - odpowiadam. - Jutro mam przyjść o tej samej porze, tak? - upewniam się, po chwili ciszy.

- Tak. Jeszcze raz przepraszam Cię za to, że musiałaś z małą zostać półtorej godziny dłużej, ale jedno ze spotkań znacznie nam się przedłużyło i po prostu nie mieliśmy się jak wyrobić. Mam nadzieję, że twoja mama się nie martwi. - wzdycha, pocierając dłońmi zmęczoną twarz.

- Nie spokojnie, napisałam jej, że się spóźnię, więc jest przygotowana. - zapewniam, ubierając buty.

- Dobrze w takim razie nie będę Ci zbierać już czasu. Ty też wyglądasz na nieźle zmęczoną.

- Może odrobinkę. - śmieję się, zakładając na siebie bluzę, a następnie wychodząc za drzwi. - Do widzenia. - dodaję na odchodne.

- Do widzenia Carmen. Uważaj na siebie, jak będziesz wracać. - po słowach pani Elizabeth mam wrażenie, jakbym słyszała moją własną mamę.

Z uśmiechem na ustach, opuszczam posesję, by następnie skręcić, w jedną z dróżek, otoczoną jedynie lasem i latarniami.

Opatulając się szczelniej bluzą szybkim krokiem, ruszam przed siebie, rozmyślając o dzisiejszym dniu.

Razem z Mary zrobiłyśmy naprawdę wiele rzeczy, począwszy od zabawy w berka, a skończywszy na wspólnym pieczeniu babeczek. Przez ten czas zdążyła się ona otworzyć i rozgadać na tyle, bym mogła dowiedzieć się, co ją interesuje.

    Myśląc o tym przez dłuższy czas, nagle dostrzegam, wielkie czarne auto zaparkowane na uboczu.

Zwalniając delikatnie, po chwili kręcę głową i jeszcze szybciej ruszam, by prędko je ominąć i mieć już to wszystko z głowy.

Niestety, gdy jestem już blisko, wychodzi z niego mężczyzna dosyć imponującej postury, który zaczyna kierować się w moją stronę.

Przerażona, odwracam się na pięcie, by jak najszybciej od niego uciec. Jednak on robiąc to samo, szybko dogania mnie, ciągnąc od tyłu za włosy, na co wydaję z siebie pisk, próbując się mu wyrwać.

-POMOCY! - krzyczę, a ten momentalnie przykłada mi rękę do ust, by stłumić moje krzyki.

Gdy ciągnie mnie w stronę swojego auta, czuję jedynie jak łzy, spływają mi po policzkach. Po chwili otwiera bagażnik, na co zalewam się jeszcze większymi łzami.

- Pakuj się. - cedzi, agresywnym tonem.

- N.. Nie. - chlipię, prawie się krztusząc.- Ja nie chcę.

Wydając z siebie warknięcie, wpycha mnie tam następnie zatrzaskując klapę.

Cała sytuacja jest na tyle przerażająca, że bardziej być już chyba nie może, z wyjątkiem jednego.

Ja mam klaustrofobię...


Na SprzedażWhere stories live. Discover now