14. Tylko jedno wyjście

143 20 62
                                    

Oświetlona blaskiem wpadających przez okno promieni słonecznych izba karczemna nie prezentowała się nader zachęcająco. Rozpadające się meble, chaotycznie porozrzucane po całym pomieszczeniu, zasłała niczym odrażający dywan pokaźna, nietknięta warstwa kurzu. Odciśnięte na posadzce niewielkie ślady szczurzych łap, rujnujące idealny obraz zapomnianego przez świat miejsca, były jedynym dowodem na obecność nieproszonych lokatorów w budynku. Unoszący się w powietrzu smród wilgoci drażnił w nozdrza i nie mógł go przepędzić nawet wiatr wdzierający się do środka przez otwarte na oścież drzwi.

Gibrill ze złością kopnął wadzące mu pod nogami krzesło i oparł się na rączce trzymanej miotły. Otarłszy grzbietem dłoni zroszone potem czoło, poirytowanym spojrzeniem ogarnął rozpościerający się przed nim widok. Prychnął sfrustrowany. Jak, do cholery, miał tu posprzątać? To było po prostu niemożliwe. Pracy zdawało się nie ubywać, chociaż harował od brzasku, mimo to pomieszczenie nadal wyglądało, jakby od lat nikt tu nie zaglądał, a Gibrill cały poranek spędził na narzekaniu zamiast porządkach.

Po co się na to godził?

Wyrywające się z ust mężczyzny ciężkie westchnienie przypomniało mu, że w Edreshu był jedynie więźniem królewskiego rozkazu. Zobowiązano go do niezwłocznego wyjazdu, z łaskawości dobrotliwego władcy Galidana oferując mu kilka dodatkowych dni na domknięcie interesów w stolicy i znalezienie kompetentnego zastępcy do czasu jego powrotu. Nikt jednak nie pytał go o zdanie. Nikt nie pytał go o zgodę. Nie przybył do Edreshu z własnej woli, więc i z własnej woli nie mógł stąd wyjechać, podobnie jak ten mały, kłopotliwy gnojek. Był do niego uwiązany.

Ta myśl wznieciła w Gibrillu gniew. Odetchnął głęboko, by okiełznać kotłujące się w nim emocje, ale w tej jednej rzeczy zawsze był naprawdę kiepski. Tak mocno zacisnął palce na rączce miotły, aż niczym suchy patyk pękła w pół. Z przygnębieniem spojrzał na zniszczony przedmiot i cisnął resztkami o ścianę. Wyrządzony hałas podziałał na niego kojąco, od razu poczuł się lepiej, lecz nie na tyle, by zupełnie się uspokoić.

— Jestem głodny.

Dobiegający od progu karczmy cichy głosik ledwo przedarł się do umysłu Gibrilla. Wyprostował się i zerknął przez ramię w stronę wejścia, lecz za towarzysza wciąż miał tylko swój śmiesznie rozciągnięty na posadzce cień. Zmarszczył brwi w konsternacji i przetarł dłonią powieki. Czyżby mu się wydawało? Przez ostatnie kilka dni wstawał przed wschodem słońca i kładł się spać po północy, nie zdziwiłby się, gdyby faktycznie tak było. Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł kryjącego się za framugą drzwi drobnego chłopaka. Jeszcze zupełnie nie zwariował. Jeszcze. Z tej odległości widział jedynie kudłatą czuprynę chłystka i ogromne czarne oczy spozierające na niego spomiędzy opadających na bladą twarz włosów.

— Jesteś głodny? — mruknął Gibrill. Otrzepał odzienie z kurzu i wyszedł na zewnątrz.

Chłopaczek cofnął się nieporadnie, potknął o własne nogi i z niemym krzykiem runął na ziemię. Wzbity w powietrze pył osiadł się na jego ciemnych puklach, policzkach i znoszonym ubraniu, niemalże przykrywając wpływający na jego oblicze rumieniec. Pociągnął nosem i zacisnął dłonie w pięści, a odciśnięte w jego twarzy zażenowanie zastąpiło zdeterminowanie.

Gibrill przewrócił oczami, lecz jego wargi mimo szczerych chęci zachowania powagi drgnęły w nieznacznym uśmiechu. Cały Liriam — nieustępliwy, nieusłuchany i wiecznie wybrudzony niczym wychowane przez ulicę dziecko. Czasem miał wrażenie, że właśnie tak było. Jego pięcioletni syn zwykle spędzał czas na zabawach z rówieśnikami, a odkąd przyjechali do Edreshu, widywał go jedynie umorusanego przy posiłkach. A potem chłopczyk znikał i tylko jego niecichnący śmiech zdradzał obecność dziecka w rezydencji.

Traitor's OathWhere stories live. Discover now