18. Grono zdrowych na umyśle Verhmarów

116 14 18
                                    

Spływający po twarzy pot szczypał Merrana w oczy. Pośpiesznie otarł mokre czoło rękawem. Moment jego nieuwagi bezlitośnie wykorzystał Veiron. Drewniany kostur ze świstem przeciął powietrze tuż przed obliczem najstarszego Verhmara i z niewyobrażalną siłą opadł na jego dłoń. Rozlewający się wzdłuż ręki ból odebrał Merranowi czucie w palcach. Był przekonany, że odpadły, gdy nie mógł nimi poruszyć. Syknął przez zaciśnięte zęby, dusząc w gardle wyrywający się z piersi krzyk. Jakże on nienawidził tych durnych pomysłów Veirona!

Zmusił się do wzmocnienia uścisku na rączce oręża. Pulsująca nieznośnym bólem kończyna nie chciała z nim współpracować. Merran sam nie był pewien, czy w ogóle jeszcze trzymał broń, czy już tylko ściskał powietrze. Zerknął szybko na swoją dłoń. Drżała jak u sędziwego starca, a zaczerwienienie po uderzeniu powiększało się na skórze jak plama po winie na białym obrusie, lecz wytrwale dzierżyła długi kijek. Starannie wystrugany, zwężający się ku górze patyk o zaokrąglonym czubku w starciu pomiędzy dwoma Verhmarami uchodził za miecz, a wyrównany podjazd przed budynkiem za pole bitwy.

Merran czuł się idiotycznie, wymachując kawałkiem drewna i zawzięcie okładając się nawzajem z młodszym bratem, jakby rozum i rozsądek zostawili w stolicy. Co ludzie o nich pomyślą? Kto będzie chciał robić z Verhmarami interesy, gdy usłyszą o ich dziecinnym zachowaniu? Veirona najwyraźniej jednak zupełnie to nie obchodziło. Szyderczo uśmiechnięty i niezmordowany zdawał się doskonale bawić. Rozwichrzone włosy, skrzące się złotem w promieniach popołudniowego słońca, podskakiwały w rytm jego energicznych kroków. Błękitne, błyszczące podstępnie tęczówki rzucały Merranowi wyzwanie, którego nie mógł nie podjąć, mimo iż starcie z młodszym bratem oznaczało dla niego porażkę. Naga, umięśniona klatka piersiowa Veirona jedynie szydziła z jego bezsilności, doradzając mu kapitulację, nim bardziej się upokorzy.

Ale czy mógł bardziej?

— Powiedz to! — zawołał wesoło Veiron. Jego donośny śmiech zagłuszył nawet radosne pokrzykiwania Liriama, zagrzewającego wujów do walki. — Wypowiedz zaklęcie, a twoje życzenie się spełni.

Poddaję się.

Tylko te dwa słowa mogły zakończyć męczarnię Merrana. Miał dość, na bogów, był cholernie zmęczony gonieniem za bratem. Koszula nieprzyjemnie kleiła mu się do torsu. Unoszący się znad jego ciała odór drażnił go bardziej niż szelmowski uśmiech Veirona. W płucach nieznośnie go paliło, jakby jednym tchem wypił butelkę bimbru pędzonego przez Gibrilla, a przy najmniejszym ruchu nadgarstkiem łzy napływały mu do oczu. Mimo to nic nie powiedział. Prędzej padnie z wyczerpania niż pozwoli młodszemu Verhmarowi zwyciężyć.

— Bracie… — Veiron pokręcił głową z udawanym żalem. Ujął prowizoryczny oręż w obie dłonie. — Sądziłem, że w domu mamy tylko jednego głupca. — Beztrosko wzruszył ramionami. — Ale chyba Carven ma konkurencję.

Wykrzywiający wargi Veirona pewny uśmieszek uprzedził starszego z braci o zbliżającym się zagrożeniu. Młodszy Verhmar zaatakował, od góry po skosie. Merran, obawiając się, że jego obolała dłoń nie wytrzyma wzmocnionego siłą obu rąk uderzenia, odskoczył do tyłu. Veiron śmiało postąpił krok do przodu. Wziął zamach od dołu. Tym razem naprzeciw wyszedł mu oręż rywala. Merran zablokował cięcie. Od zderzenia boleśnie zadrżały mu całe ramiona, a ćwiczebny miecz omalże wyślizgnął się ze zdrętwiałych palców. Zacisnął szczękę. Gdy obie głownie się zwarły, spróbował wybić przeciwnikowi broń z dłoni, lecz młodszy Verhmar był szybszy. Odwrócił się błyskawicznie i nim Merran zdążył zareagować, Veiron znalazł się za jego plecami. Huknął starszego brata w zgięcie kolana. Noga wyślizgnęła się spod niego i z przekleństwem na ustach runął na ziemię.

Traitor's OathWhere stories live. Discover now