12. Labirynt niewiadomych

197 23 62
                                    

Nucenie nie ustawało, a wręcz z każdą chwilą przybierało na sile. Słowa zaczęły nabierać sensu i łączyć się w zdania, a te z kolei w całe zwrotki, tworząc dobrze znaną stałym bywalcom karczm chwytliwą piosnkę. Śpiew niósł się korytarzem, zaglądając do kolejnych cel i ożywiając zamkniętych za kratami więźniów. Jedni stukali w kamienne podłoże w rytm melodii, inni mamrotali pod nosem wyuczony na pamięć tekst, część ponuro wsłuchiwała się w odbywający się z niezmieniającym się repertuarem koncert, a pozostali — zdecydowana mniejszość — darli się niemiłosiernie, czego nikt z tu obecnych śpiewem by nie nazwał.

Blask zawieszonych na ścianach pochodni oświetlał wymizerniałe twarze osadzonych w lochu osób. Blade, zarośnięte lica w panującym półmroku przypominały oblicza potępieńców — zabłąkanych dusz, którym rodziny nie wyprawiły odpowiedniego pochówku lub nie dopełniły siedmiodniowego obowiązku składania w świątyni ofiar, przez co nie wytrwały na drodze prowadzącej do Akarera i zawisły między oboma światami. Skazane na wieczne cierpienie, bez szansy na wybawienie, żyły w mroku, mszcząc się na ludziach za swój podły los.

Carven nigdy nie wierzył w podobne brednie. Uważał je za niedorzeczny wymysł Trzecich Kapłanów, straszących mieszkańców niestworzonymi historyjkami o zjawach, by strwożony lud przestrzegał reguł narzuconych przez wiarę. W końcu ofiary złożone podczas niliru — siedmiodniowego okresu żałobnego — stanowiły ich główne źródło utrzymania. Jednak w ciemności, w otoczeniu białolicych postaci, Carvena zaczęły nachodzić wątpliwości.

Gdy pierwszego dnia się tu obudził, w zamknięciu, zdezorientowany i otumaniony, i zobaczył spoglądającą na niego z mroku bladą twarz, wpadł w panikę. Naraz przypomniały mu się te wszystkie przerażające opowiastki, którymi w dzieciństwie straszyło go rodzeństwo. Rozdarł się przeraźliwie i nie zastanawiając się nad tym, co robi, rzucił się do ucieczki, lecz osłabiony organizm, nieprzygotowany na takie ekscesy, odmówił mu posłuszeństwa. Potknął się o własne nogi i runął z powrotem na ziemię, zawalając głową w podłoże.

Przez następne dwa dni się nie poruszał, leżał nieprzytomny, aż ktoś chlusnął mu lodowatą wodą z wiaderka w twarz. Carven czuł się, jakby jednak to tym kubłem oberwał w łeb, a nie jego zawartością. Tępy ból rozsadzał mu czaszkę od środka i młody Verhmar zupełnie nic nie rozumiał z tego, co się wokół niego działo.

Pochylało się nad nim dwóch mężczyzn, jeden — barczysty, rosły i dziwnie znajomy jegomość — trzymał pochodnię, drugi — młodzieniec o niepokojąco lodowatym spojrzeniu zielonych tęczówek — potrząsał Verhmarem za ramiona. Gdzie to jest?, pytał nieustannie młodzik. Przytłoczony sytuacją Carven jedynie wpatrywał się w nich nierozumnie, niezdolny, by się odezwać. Nie miał pojęcia, o co chodziło, i nikt nie raczył mu tego wyjaśnić, a tym bardziej czekać na jego odpowiedź. Mężczyzna z pochodnią pierwszy stracił cierpliwość i tak mocno kopnął ciężkim buciorem więźnia najpierw w pierś, iż ten był pewien, że żebra wbiły mu się w plecy, a następnie w twarz.

I tak go zostawili.

Kolejne dwa dni Carven znowu spędził na podłodze, obolały, pozbawiony sił i przerażony. Potem doczołgał się do zbitej z dwóch desek pryczy i stamtąd już praktycznie się nie ruszał. Na każdy odgłos zbliżających się kroków kulił się ze strachu, ale nikt więcej nie przyszedł. Czasem zdawało mu się, że widział za kratą tego młodzika, opartego plecami o przeciwległą celę, a jego opanowany, chłodny głos rozbrzmiewał w głowie Verhmara, układając się w jedno pytanie.

Gdzie to jest?

Gdzie jest, cholera, co? Nie dawało to Carvenowi spokoju, a im dłużej nad tym myślał, tym bardziej cała sytuacja wydawała mu się absurdalna. Musiała zajść jakaś pomyłka, innego rozwiązania nie widział, ale komu miał to powiedzieć, jeśli nikt do niego nie przychodził?

Traitor's OathWhere stories live. Discover now