2. Wszelkie i jedyne prawo

588 73 388
                                    

Postać stojąca w progu pomieszczenia wyglądała osobliwie znajomo. Niepokojąco rozmazane rysy twarzy i dziwnie zniekształcona sylwetka utrudniały odgadnięcie jej tożsamości, ale Carven miał wrażenie, że już gdzieś ją widział, że ją znał. Obserwował przybysza spod lekko przymrużonych powiek, walcząc z zawrotami głowy i mdłościami. Długo nie potrafił ocenić, czy faktycznie ktoś tam się znajdował, czy jednak był jedynie wytworem jego wyobraźni. Wszystko rozmywało mu się przed oczami, przybierało komicznych kształtów i nabierało nienaturalnych, przerażających form. Uniósł rękę i dotknął obolałego miejsca na twarzy. Jęknął, gdy pod opuszkami palców wyczuł narastającą opuchliznę. Cholerny, pozbawiony rozumu Gibrill! Carven zmielił w ustach przekleństwo. Ten kretyn był niebezpieczny dla otoczenia, powinni go odizolować od społeczeństwa, nim zaślepiony gniewem zrobi krzywdę młodszemu, niewinnemu braciszkowi.

Tym młody Verhmar zamierzał zająć się w pierwszej kolejności — odebraniem rodzeństwu wszystkiego, co mieli, i definitywnym pozbyciem się ich z jego życia. Nigdy więcej nie chciał ich oglądać, a nawet o nich słyszeć. Niech robią sobie, co chcą, tylko z dala od niego i jego niewyobrażalnego majątku.

Skarbiec pełen złota.

Ta myśl otrzeźwiła Carvena. Mimo łupiącego bólu w czaszce uśmiechnął się nieznacznie na samo wyobrażenie pomieszczenia wypełnionego po brzegi monetami. Co on zrobi z taką ilością aklingów? Nie starczy mu czasu, żeby je wszystkie spożytkować, chociażby codziennie ucztował w najdroższych karczmach w stolicy, słynącej z najwyższych cen w całym Faswneshu. Dotąd prowadził rozrzutny żywot, spełniał każdy swój kaprys, często podróżował, zasypywał swoje kurtyzany kosztownymi podarkami, a do Daleeun, by uzupełnić nadwyrężoną sakiewkę, nie wracał częściej niż raz na rok, choć przecież ten stary skąpiec wypłacał mu śmiesznie niskie — w porównaniu do całego majątku — sumy. Jak miał zużytkować tyle pieniędzy? To wydawało się niemożliwe, ale musiał coś wymyślić. Gdy któregoś dnia odejdzie z tego świata, złoto odejdzie razem z nim; nie zamierzał się nim z nikim dzielić.

Dźwięk zamykanych drzwi przywrócił Carvena do rzeczywistości. Spojrzał w stronę wyjścia, ale po stojącej tam postaci nie było już śladu. A może od początku tylko mu się zdawało? Ktokolwiek to był, o ile w ogóle był, młody Verhmar cieszył się, że sobie poszedł — jego zapewne też nie chciał widzieć.

Niezdarnie, podpierając się ściany jak zniedołężniały starzec swojej laski, podniósł się z ziemi. Uśmiechnął się ponuro, gdy uświadomił sobie, że wciąż znajdował się w miejscu, w którym upadł — w cholernym gabinecie Isharda. Sam mężczyzna siedział przy biurku, w zamyśleniu pocierał czoło i pisał coś na pergaminie. Leżący na krawędzi blatu stosik świeżo zapisanych papierów sugerował, że wieloletni przyjaciel Teamisa dawno temu rozpoczął swoją pracę.

— Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał Carven. Wyjrzał przez okno na skąpane w promieniach słońca podwórze, ale nie potrafił określić, ile czasu upłynęło od świtu.

Urywający się nagle dźwięk skrobiącego po papierze pióra wskazywał, że Ishard usłyszał pytanie, ale nieśpieszno było mu z odpowiedzią. Spod posępnie zmarszczonych brwi zerknął na chłopaka, jakby nie wiedział, skąd ten się wziął w jego gabinecie. Westchnął ciężko i bez żadnego słowa wyjaśnienia wrócił do swojego zajęcia.

— Zwalniam cię. — Carven otrzepał odzienie z kurzu i usiadł na krześle naprzeciw biurka. Dumnie zadarł podbródek, choć jego opuchnięta twarz wzbudzała raczej litość niźli szacunek. — Wynoście się z mojego domu.

— To nie jest twój dom. — Ishard odłożył pióro i położył splecione dłonie na pergaminie, jakby nie chciał, by Verhmar zobaczył, co na nim napisano. — Nie masz do niego żadnego prawa.

Traitor's OathWhere stories live. Discover now