Posępny korowód wymaszerował ze świątyni Akarera, gdy tylko słońce zsunęło się za horyzont, zarzucając mroczny całun na Edresh. Kieran oparty o chropowaty kamień murów Ydrannu ledwo widział poruszające się w ciemności postacie. Jedynie oddalający się stukot wozu przewożącego trumnę wskazywał położenie żałobników, przemieszczających się w głuchej ciszy.
Kieran uśmiechnął się do siebie. Jakże on uwielbiał tych pociesznych bęcwałów! Nie mógł powstrzymać się przed uniesieniem kącików warg, gdy widział, jak kukiełki potulnie poddawały się jego woli. Przykrył dłonią usta, choć nie sądził, by ktokolwiek go zauważył w tę pochmurną noc, i przymrużył oczy.
Verhmarowie — a raczej Gibrill i Rauela — w milczeniu odprowadzali Carvena na pobliski cmentarz. Nie mogli się odzywać ani zapalić lampionów, aby dusza zmarłego nie zboczyła z wiodącej do Akarera ścieżki. Trzeci Kapłani powtarzali, że dopiero gdy odda się denata ziemi, osłabi się jego więź z życiem doczesnym i zmniejszy ryzyko przemienienia się w potępieńca.
Ale oczywiście nie na tyle, by zaniechać niliru.
Świątynie zawsze wznoszono na obrzeżach miejscowości, a wiernych do środka na modlitwy wpuszczano od świtu do zmierzchu. Wtedy właśnie nieboszczyk — rozpraszany zgiełkiem miasta — potrzebował wsparcia rodziny. Po zmroku zaś umocniony wiarą bliskich mógł kroczyć samotnie.
Naiwni głupcy ułatwili jedynie Kieranowi zadanie. Ale on teraz też musiał kroczyć samotnie, niepostrzeżenie… Odczekał, aż pochód skręcił w wyboistą alejkę pomiędzy drzewami, i dosiadł swojego wierzchowca. Szerokim łukiem wyminął świątynię Akarera. Monumentalna, surowa budowla zawsze napawała go dziwną grozą, a w nocy przypominając złowrogi cień zwiastujący kres żywota, wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Kieran nie zamierzał obok niej przejeżdżać.
Skierował się na wschód. Przez chwilę pędził wydeptanym głównym traktem. Płaszcz łopotał za nim niczym skrzydła próbującego zerwać się do lotu kruka. Przez owiewające go silne podmuchy wiatru nie trudno było się poczuć, jakby miał się wzbić w powietrze.
Niechętnie zwolnił. Koń zarżał, niezadowolony ślamazarny tempem, gdy przed nimi rozciągała się pusta droga, niemalże prosząca, by przebyć ją galopem. Kieran poklepał zwierzę po karku. Sam nie był z tego powodu uradowany, ale w panującym mroku niewiele widział, a właściwy skręt lubił złośliwie się przed nim ukrywać nawet w blasku słońca.
— Mógłbyś wreszcie zapamiętać trasę, Marudo — mruknął Kieran.
Zeskoczył na ziemię i przeszedł wzdłuż linii lasu. Wszystko wydawało się identyczne. Ale na szczęście miał czas do brzasku. Wierzchowiec parsknął. Kieran oparł zaciśnięte pięści na biodrach i spojrzał na niego z oburzeniem.
— Nie nadałbym ci imienia po Carvenie, gdybym wiedział, że przez to staniesz się taki jak on. — Z rozczarowaniem pokręcił głową. — Tylko drwisz i… — Przyklasnął w dłonie. — Znalazłem!
Pociągnął Marudę za wodze i dziarskim krokiem wkroczył na wąską dróżkę. Koń ledwo się mieścił między pniami rosnących drzew, ale tyle razy tędy się przeciskali, że już nie wzbraniał się przed przejściem przesmykiem. Kieran pogwizdując cicho, odgarnął grzbietem dłoni przyklejone do czoła włosy i rozpiął kilka guzików od koszuli. Przypadkowo musnął palcami powierzchnię oqaliana. Wzdrygnął się, gwałtownie cofając rękę. Najchętniej zerwałby wisior z szyi i cisnął nim w roztaczającą się wokół ciemności, by został zapomniany wraz z wiążącą się z naszyjnikiem obietnicą.
A że, cholera, musiałem się na to zgodzić!
Przyspieszył. Potykał się na nierównym gruncie i śpiewał coraz głośniej, zagłuszając własne myśli, aż wypadł na niewielką polankę. Przebijające się przez liście snopy blasku księżyca srebrną farbą malowały wymyślne wzory na zielonym dywanie. Strzeliste olchy niczym strażnicze wieże strzegły rozpadającą się chatkę, prawie że przytuloną do pnia jednego z drzew.
CZYTASZ
Traitor's Oath
FantasyRodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do siebie zbliżyć. Kiedy lord Teamis umiera, najmłodszy Carven jest gotów na wszystko, by odziedziczyć jego majątek wbrew mającym go za nikczemnik...