Prolog

983 81 417
                                    

Dom.

To słowo miało gorzki smak w ustach Carvena. Ogromnej rezydencji, wykupionej za garść aklingów od poprzedniego tonącego w długach właściciela, nigdy nie mógł nazwać swoim domem. Nie zachował w pamięci żadnych ciepłych ani przyjemnych wspomnień powiązanych z tym miejscem. Dzieciństwo kojarzyło mu się jedynie z samotnością, pogardliwymi spojrzeniami przyrodniego rodzeństwa, wiecznie nieobecnym ojcem i pokrzykiwaniem jego zmieniających się jak passa Carvena w kartach konkubin. Rzadko odwiedzał rodzinne miasto. Nie bywał tu częściej, niż było to konieczne. Wracał tylko po to, by rozliczyć się z poczynionych wydatków i uzupełnić ziejącą pustkami sakiewkę, a następnie wyjeżdżał na długie tygodnie. Nikt nie wiedział i wiedzieć nie chciał, co się z nim działo.

Jednak tym razem miało być inaczej.

Carven zatrzymał wierzchowca na żwirowanym podjeździe i z nieudolnie skrywanym podekscytowaniem rozejrzał się po znajomym terenie, rozciągającym się wokół marmurowego budynku. Wysoki mur, odgradzający posiadłość od mieszkańców Daleeun, osłaniał go przed wścibskimi spojrzeniami prostaków, którzy natrętnie tłoczyli się na ulicach, utrudniając mężczyźnie przejazd. Nic nie dawały jego przekleństwa i groźby stratowania przez rozpędzonego konia — ludzie nie zamierzali osunąć mu się z drogi, jakby nie chcieli, by najmłodszy syn Teamisa Verhmara dotarł do domu jako pierwszy. Carven ich za to nienawidził, najchętniej nakazałby wychłostać wszystkie te bezczelne szumowiny za niewykonywanie jego rozkazów, ale nie miał takiej władzy. Jeszcze. Planował to zmienić, a wtedy przykładnie ukaże tę bandę niesfornych obdartusów. Wtedy przekonają się, czym grozi ignorowanie poleceń Carvena Verhmara.

Uśmiechnął się szeroko, gdy nie dostrzegł nigdzie śladów obecności starszego rodzeństwa. Mógł odetchnąć z ulgą. Zdążył, był pierwszy. Wszystko szło zgodnie z jego planem. Raźno zeskoczył na ziemię i natychmiast skierował się w stronę wejścia, zostawiając wierzchowca w miejscu, w którym się zatrzymał. Niech służba się nim zajmie, za to w końcu jej płacono. Za usługiwanie.

Panujący w okolicy spokój zakłócał jedynie chrzęst ugniatanych pod stopami mężczyzny kamieni. Nie zatrzymywał się. Rozpierająca go od środka ekscytacja dodawała mu energii, choć na twarzy Carvena malował się już dobijający smutek. Szpecący jego oblicze żal nie docierał jednak do skutych lodem oczu. Z trudem utrzymywał pożądany w tej sytuacji wizerunek zrozpaczonego syna, gdy odczuwana radość z nadejścia długo wyczekiwanego dnia wykrzywiała jego usta w uśmiechu.

Jego ojciec umierał, a on prawdopodobnie dotarł do Daleeun jako pierwszy. Jak mógł się z tego nie cieszyć?

Nim jednak doszedł do drzwi, jego postawa stała się wzorowym odbiciem pogrążonego w głębokiej żałobie człowieka. Bez słowa wyminął spieszącego w jego stronę majordomusa i udał się do pokoju ojca. Z każdym krokiem pewność Carvena topniała jak pozostawiona na słońcu bryła lodu, a zagrzebane na dnie serca ziarenko niepokoju zaczynało kiełkować. Szedł coraz wolniej i ostrożniej, odwlekając spotkanie z Teamisem najdłużej, jak było to możliwe. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy widział go po raz ostatni. Rok temu? Dwa lata temu? Nie pamiętał. Wiedział jednak, jak kończyły się wszystkie spotkania z ojcem — próbami przemówienia mu do rozsądku, a w ostateczności awanturami. Jak powinien się teraz zachować? Udawać, że nic się nie wydarzyło, a może błagać o wybaczenie? Nigdy wcześniej za nic nie przepraszał — nie uważał, by miał za co — ale dla osiągnięcia celu Carven był gotów paść na kolana i zalać się łzami, byleby tylko zdobyć to, po co tu przybył. To była jego ostatnia szansa.

Zatrzymał się przed właściwymi drzwiami, kładąc dłoń na klamce. Chłód metalu odrobinę ukoił jego rozgorączkowane myśli. Przywołał się do porządku, zapukał i ostrożnie wszedł do środka.

Traitor's OathWhere stories live. Discover now