1. Komiczna ironia losu

584 78 444
                                    

Cisza była nie do zniesienia. Carven nie mógł dostosować się do panującej w pomieszczeniu zmowy milczenia. Próbując powstrzymać się od ciągłego wzdychania z irytacji, rozejrzał się po gabinecie Isharda, by zająć czymś myśli. Ani zastawiony księgami rachunkowymi regał, ani stos papierów powiązanych z prowadzoną przez Teamisa działalnością nie wydały mu się interesujące. Carven nigdy nie lubił czytać, a zwłaszcza czytać niezrozumiałych dokumentów, które jego ojciec gromadził w podziemnym archiwum, dlatego nie poświęcił zalegającym pismom większej uwagi. Przemknął wzrokiem po zapisanej jakimiś obliczeniami kartce zawieszonej na ścianie i ustawionych na półkach próbkach towarów, przygotowanych do wysłania potencjalnym klientom. Na koniec spojrzał na siedzącego przy biurku mężczyznę. Nie poruszał się, odkąd młody Verhmar zajął wskazane jedno z pięciu wolnych miejsc. Ishard nieruchomo jak ustawiony przez rzeźbiarza marmurowy posąg tkwił w niezmiennej pozycji. W dłoniach trzymał zalakowane koperty, natomiast tęczówki w kolorze wyblakłej zieleni wbił w blat. Krótko obcięte, oprószone siwizną włosy, schludnie utrzymany zarost oraz pomarszczona twarz jedynie dodawały mu powagi.

— Długo jeszcze musimy czekać? — zapytał Carven. Niecierpliwie zastukał palcami w poręcz krzesła. — Mówiłeś, że pośpiech jest wskazany. Czyżby moich braci nie obowiązywała ta reguła?

Ishard chłodno spojrzał na młodego Verhmara i ponownie pogrążył się w myślach, zupełnie ignorując zadane mu pytanie. Carven zazgrzytał zębami z rozdrażnienia. Nie rozzłościła go sama milcząca odpowiedź mężczyzny — przez te wszystkie lata ich znajomości Ishard odezwał się do niego może trzy razy w życiu — lecz nieskrywana nierówność w traktowaniu wszystkich potomków Teamisa.

Dlaczego jego rodzeństwa również nie ściągnięto tu o brzasku?!

Carven prychnął i z odrazą zerknął na swoje poplamione winem i przesiąknięte dymem odzienie. Nie zdążył się nawet przebrać po wieczornej wizycie w miejscowej karczmie. Nie miał na to czasu. Gdy zmożony całonocną zabawą ledwo dowlókł się do wynajętego pokoju w mieście, tam już czekał na niego posłaniec, by nakazać natychmiast udać się do rodzinnej posiadłości. To mogło oznaczać tylko jedno.

Teamis nareszcie umarł.

Carven przyjął tę wiadomość z bezduszną obojętnością. Był zbyt zmęczony, by ucieszyć się z nadejścia długo wyczekiwanego dnia. Ojca nie widział od czasu swojej ostatniej wizyty w rezydencji. Jakoś nie czuł potrzeby, by umilić ostatnie chwile Teamisa swoim towarzystwem. Miał ciekawsze zajęcia w planach niż obserwowanie umierającego starca. Zresztą nie zamierzał spotkać się ze swoim rodzeństwem, a tym bardziej przebywać z nimi w jednym budynku, dlatego — uzupełniwszy sakiewkę aklingami z ojcowskiego skarbca — udał się do Daleeun, gdzie z przyjemnością trwonił majątek na gry w karty, alkohol i towarzystwo kobiet.

Znów był w swoim żywiole.

Na niczym nie szczędził i niczego sobie nie żałował, w pełni korzystał z uroków młodości i przywilejów wypływających z pozycji i bogactwa, a dzięki testamentowi Teamisa jego życie już zawsze tak miało wyglądać. A przynajmniej na to Carven liczył, gdy o świcie stawił się na wezwanie Isharda.

— Co tu robisz, podła kanalio?

Carven parsknął śmiechem — zdarzało mu się słyszeć gorsze określenia na powitanie — i uniósł znudzony wzrok na wchodzącego mężczyznę. Wysoki dwudziestodziewięcioletni Merran był najstarszym bratem Carvena i niewiele więcej, poza więzami krwi, ich łączyło. Byli kompletnie różni, zarówno z wyglądu, jak i charakteru, ale obaj darzyli się podobną, dostrzegalną niechęcią.

— Czekam, aż łaskawie się zjawicie — odparł Carven znużonym głosem. Błysk irytacji w ciemnych oczach brata stanowił dla niego zadowalającą nagrodę za zmarnowany czas. — Ale widocznie tutaj, w tym domu, młodszy znaczy tyle, co gorszy.

Traitor's OathDär berättelser lever. Upptäck nu