25. Zguba, której szukali

82 6 6
                                    

Pełna zmartwień głowa była zbyt ciężka, by Carven mógł siedzieć wyprostowany, oparł się więc czołem o blat stołu i spróbował zapomnieć o niewdzięcznym losie, tak parszywym, iż zmusił go do picia wstrętnych pomyj. Wykrzywił wargi w posępnym uśmiechu. Takie życie przewidział dla niego kochany ojciec — pozbawione znaczenia, bezwartościowe… bezsilne. Świadomość, że na szachownicy intryg, kłamstw i zmagań politycznych zajmował pozycję podrzędnego pionka, poświęcanego dla większego dobra, najbardziej go dobijała.

Dopóki Teamisa nie wykończyło jakieś choróbsko, Carven, choć uzależniony od wydzielanych z rodzinnego majątku pieniędzy, mógł samodzielnie o sobie decydować i odpowiadać tylko za własne błędy. Jednak po śmierci ojca stał się więźniem tajemnic i nic już od niego nie zależało. Unieruchomiony pod czarem muzyki wygrywanej przez nieboszczyka tańczył, mimo że nie znał kroków, tak jak tego od niego wymagano i naiwnie zmierzał ku krawędzi przepaści.

Może się zabije?

Tego stary dziad na pewno nie przewidział, ale… jakoś Carven nie miał na to ochoty. Musiałby się ruszyć, znaleźć wymyślny sposób na pożegnanie się ze światem — w końcu nie mógł odejść zapomniany, dźgnięty jak pospolity obdartus z ulicy — i zapewne sam się pochować. Bracia nie przeznaczyliby na niego nawet aklinga, a że sam nie posiadał żadnych oszczędności, gniłby w rynsztoku, aż zeżarłyby go wygłodniałe psy. Raczej nie był to wymarzony dla niego koniec...

Niechętnie uniósł głowę i podparł ją na ręce, wspartej łokciem o blat. Znudzonym wzrokiem przesunął po karczemnej sali, niezadowolony panującym w pomieszczeniu tłokiem. Choć liczba gości nie przekraczała tuzina, Carvenowi zdawało się, iż w Czarnej Owcy było nadzwyczaj gwarno.

— Gdzie podziała się nienawiść do Verhmarów? — mruknął do siebie.

Zacisnął szczękę, by nie zacząć przeklinać. Chyba wolał, jak w Edreshu traktowano jego rodzinę na równi z plugawą zarazą, zbyt odrażającą, by przebywać w jej pobliżu. Jeszcze nie tak dawno, w Święto Ziemi, rodzeństwo było jedynym jego zmartwieniem, przysłaniającym obraz upragnionego spokoju. Jednak ku rozczarowaniu Carvena Gibrill okazał się całkiem rozsądny i przebiegły. Starszy Verhmar zdołał udowodnić, iż ojciec nie powierzył mu prowadzenia karczm tylko z powodu braku chętnych na to stanowisko i z opuszczonej, niekorzystnie ulokowanej rudery uczynił zyskujący popularność lokal, przyciągający klientelę wybornymi trunkami w komicznie niskich cenach.

— Mógłbym zapytać cię o to samo.

Rozbrzmiewający zimny głos przyprawił Verhmara o nieprzyjemny ucisk w klatce. Serce w piersi przyspieszyło rytm, jakby próbowało go ostrzec przed niewidocznym zagrożeniem. A może po prostu został zaskoczony? Opieszale, by nie zdradzać podenerwowania, choć niepokój uwidocznił się na jego twarzy, spojrzał na siedzącego na ławie mężczyznę. Znajdował się tuż obok niego, oparty o ścianę i wpatrzony w bursztynowy trunek, obijający się o ścianki szklanki, trzymanej w dłoni ozdobionej złotym sygnetem. Odziany w czerń zdawał się niemalże zlewać z panującym w karczmie półmrokiem.

— Nie wydaje mi się, byśmy znali się na tyle dobrze, byś zwracał się do mnie tak bezpośrednio — mruknął obojętnie Carven, jakby nieszczególnie go obchodziło, z jakim szacunkiem do niego się odnoszono. — Choć gębę masz dziwnie znajomą… — Zacisnął szczękę i wycedził przez zęby: — Nienawidzę dziwnie znajomych gęb. Gdy mnie otaczają, zaraz w problemy mnie wpędzają.

Mężczyzna niespiesznie uniósł szare jak dwa kamienie oczy. Rozciągnął wargi w leniwym uśmiechu, tak nieszczerym, aż Carvenowi wydało się, iż powinien się od niego uczyć — zrażanie do siebie ludzi musiał opanować do perfekcji.

Traitor's OathWhere stories live. Discover now