Spiżowy dzwonek nieubłaganie grzmiał obelgi w swym dźwięcznym języku, jakby nie mógł znieść obecności znajdującego się przed nim bezbożnika. Carven sądził, że z upływem czasu przywyknie do jego brzmienia, mimo to miał wrażenie, iż ta mała cholera coraz głośniej się rozdzierała. Gdyby wcześniej wiedział, jak wyglądają tradycyjne zaślubiny odprawiane przez Pierwszych Kapłanów w świątyni Raqaela, najpierw kazałby im połknąć wszystkie te metalowe paskudztwa, nim przystąpiłby do obrzędu.
Ukrył twarz w dłoniach i potarł zmęczone długim tkwieniem w zamknięciu lico. Ile jeszcze musiał siedzieć w tej przeklętej kaplicy? Czy dla włodarza Edreshu nie powinni zrobić wyjątku?! Z nudów zapoznał się już z wypisanymi na ścianach bazgrołami, policzył kolorowe szkiełka w witrażowym okienku i wycenił wartość pozłacanych świeczników. Nie opłacało ich zabierać; nie dostałby za nie więcej niż garść srebrnych limingów. Bardziej za to interesował go ustawiony przed nim stolik — nie, nie stolik, ołtarz, jak z namaszczeniem powtarzał zdziadziały kapłan — a raczej leżąca na nim opasła Księga Przysiąg.
Jeden podpis dzielił go od małżeństwa z Rauelą.
Jeden podpis od wolności. I majątku ojca.
Tak niewiele, a zarazem wiele.
Carven westchnął ciężko. Wytrzyma. Musi. Wysiedzi jeszcze chwilę na wyłożonej marmurem posadzce. Przebywał w zachodniej kaplicy od świtu, bez wody, jedzenia i mebli. Niebawem, gdy w końcu zgasną te parszywe świece, będzie mógł przejść do świątyni na ostatnią część przedstawienia. Da radę.
Jak na razie Carven jednak nie mógł wyjść poza obszar wyznaczony przez ustawione wokół niego cztery lichtarze. Od brzasku do zmierzchu miał klęczeć i się modlić. Prychnął. Nie zrobił ani jednego, ani drugiego, ale nie ośmielił się złamać zakazu. Chciał już zakończyć tę farsę. Drugi raz nie zamierzał przez to przechodzić.
Oparł podbródek na ręce wspartej łokciem o kolano i utkwił wzrok w pilnującym go chłopcu. Dzieciak niezmordowanie potrząsał dzwonkiem, choć wyrzeźbiony zmęczeniem grymas na licu zdradzał jego znużenie tym zajęciem. Carven uznał, że chłystkowi przypadła nader niewdzięczna praca. Był tu uwięziony, skazany na płaszczących się na podłodze błaznów i całodniowe brzęczenie. I tak dzień w dzień. Na jego miejscu Carven przywiązałby sobie dzwonek do szyi. Wyglądałby jak krowa na pastwisku, ale chociaż nie musiałby się przemęczać — przy każdym ruchu i tak by dzwonił.
— Możesz wyjść, panie.
Carven zamrugał. Rozejrzał się nierozumnie po pomieszczeniu, zaskoczony zapadłą w kaplicy błogą ciszą. Na bogów, jak cudownie było usłyszeć własne myśli. Uradowany spojrzał na wygaszone świece, czując, jak serce odżywa mu w piersi. Nareszcie mógł opuścić tę ciemnicę!
— Rauela już skończyła? — spytał Carven, niezgrabnie dźwigając się z ziemi. Zastygł w bezruchu, by odzyskać czucie w zastanych mięśniach.
Chłopczyk zmarszczył brwi, lecz musiał domyślić się, iż chodziło o przyszłą małżonkę, cierpiącą podobne katusze tylko we wschodnim skrzydle świątyni, bo odpowiedział:
— Tak, inaczej kapłan nie przyniósłby tu Księgi Przysiąg. — Wskazał na oprawiony w skórę wolumin, oświetlany marnym blaskiem stojących obok świec. — Przeczytaj słowa przysięgi, panie.
Carven ochoczo przytaknął głową. Wcale nie zamierzał tego robić. Tekst na rozpoczęcie zaślubin spisywał kapłan, umieszczając w nim wszystkie te doniosłe dla nowożeńców bzdury, o których prawił przez pół poranka. Miłość, wierność, zaufanie... Żadne z nich nie będzie tego przestrzegało. Dostojnik oddawał małżonkom księgę na czas zamknięcia w kaplicach, by każdy — wedle woli — mógł dodać swój warunek, wiążący obie strony nie tylko w świetle wiary, ale również prawa. Po cóż jednak to czynić? W iluzji kłamstw mieli żyć wszyscy inni, nie oni.
CZYTASZ
Traitor's Oath
FantasyRodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do siebie zbliżyć. Kiedy lord Teamis umiera, najmłodszy Carven jest gotów na wszystko, by odziedziczyć jego majątek wbrew mającym go za nikczemnik...