Rozdział 10 | Na zdjęciach przyprószonych śniegiem

1 0 0
                                    


- Chwila! Czy jesteś mi coś w stanie wyjaśnić? - wykrzyknęłam, wchodząc za nią do sypialni Caroline.

Miranda położyła swoją torbę na wolne łóżko, usiadła na nim, założyła nogę na nogę i zaczęła mi się przyglądać.

- Jasne, że ci wyjaśnię - odpowiedziała, patrząc na mnie z kpiącym uśmieszkiem, gdy jej kręcona grzywka opadła na lewe oko, zasłaniając je. - Od dzisiaj jestem wolnym człowiekiem. Nie mam rodziny, pieniędzy i pracy. I wiesz co? Dobrze mi z tym. Myślałam, że będzie gorzej. Jestem czystym zerem i nie obchodzi mnie to nic a nic.

- A co ze ślubem, ojcem? Przecież mówiłaś, że wyrzuci cię domu.

Żałuję, że doradzałam jej w tej sprawie. Co Mimi najlepszego narobiła? Przecież każdy czyn niesie ze sobą jakieś konsekwencje, a te w przypadku Mirandy były tragiczne.

- Ślubu nie ma. Nie mogłam na nim wyglądać tak, jak chciałam, nie mogłam go brać kiedy i z kim chciałam. Taki mój pierwszy i ostatni bunt młodzieńczy. Już od tygodnia wiedziałam, że nie wyjdę za tego nudziarza za mąż. Wallerowie to ostatnia rodzina, do której chciałabym należeć. Posłusznie doszłam do ołtarza, nasłuchałam się tych głupot jak to dobrze, że chcemy tworzyć rodzinę, że to znak od Boga i parę innych idiotyzmów, które nie pokrywały się z tym, co w tym momencie czułam. Wyobraź sobie, że podniosłam rękę jak w szkole, mówiąc: "Proszę księdza, bo ja go nie kocham, to mam uciekać z kościoła teraz czy dopiero na <Jeśli ktoś jest przeciw temu małżeństwu, niech wystąpi teraz albo zamilknie na wieki>, bo nie ukrywam, że trochę mi się spieszy." Podziękowałam Arnoldowi za współpracę, zawołałam Bena, podwinęłam sukienkę, żeby się nie wywalić, ściągnęłam te niewygodnie szpilki, które były za małe, ale kosztowały fortunę, odczepiłam welon wiszący do ziemi i dumna wyszłam z kościoła, słysząc jak Ben parska śmiechem razem z połową sanktuarium.

- I ojciec się nie zdenerwował? - zapytałam ją podejrzliwie.

- Czy ja wiem...Krzyczał coś w stylu: "Pożałujesz tego gówniaro, nie masz prawa nazywać się już moim dzieckiem, zostaniesz z niczym", ale kiedy Ben mu odkrzyknął: "No to widzimy się braciszku następnym razem w tym samym składzie na pogrzebie", jakoś przestałam się tym przejmować - odpowiedziała spokojnie, widząc moją przerażoną minę. Po chwili uśmiech zszedł jej z twarzy i zaczęła mówić nieco poważniej. - Poprosiłam Bena, żeby zawiózł mnie do Maxa, ale potem uświadomiłam sobie, że nie mam jeszcze kluczy. Wróciliśmy do domu, mając nadzieję, że ojca nie będzie, ale myliliśmy się. Nie mogłam nawet otworzyć drzwi. Zdążył wymienić zamek. Na progu leżały cztery ogromne pudła z moimi rzeczami. Ben spakował je do bagażnika, zawiózł do swojego domu, a ja przyjechałam tutaj do Minor, żeby mnie przenocowała. U Bena nie mam warunków, bo nie mieszka sam - wyjaśniła mi, kładąc się na łóżku.

- Co ci strzeliło do głowy? Przecież sama mówiłaś, że takie rozwiązanie to samobójstwo, że nie będziesz mieć życia.

- Wiem, ale po prostu nie mogłam tego zrobić. Zmieniły się okoliczności. Życie ze świadomością...po prostu pojawiła się w moim życiu wyższa wartość niż własne dobro - wypowiedziała po chwili namysłu.

- I co dalej chcesz zrobić? - zapytałam ją poważnie. Mimi mogła liczyć tak na prawdę na zwykły łut szczęścia. Nie miała już niczego. Niczego prócz swojej miłości, ale przecież to ją nie uratuje od problemów. Zaczęła kręcić przecząco głową.

- Nie wiem. Na razie wprowadzę się do Maxa. Zostało mi jakieś pół roku studiów, trochę zajmę się domem, a potem się zobaczy. Pewnie i tak nie znajdę pracy w Chicago. Życie mnie trochę sprowadziło na ziemię. Zawsze marzyłam o młodym, przystojnym brunecie, szóstce dzieci i pięknym apartamencie w Nowym Jorku. Nie mogę mieć wszystkiego, ale jestem szczęśliwa z tego, co jest teraz. Mam wszystko, bo mam Maxa. Tyle mi wystarczy - uśmiechnęła się, odwracając głowę w moją stronę.

Szmaragdowa KsiężniczkaWhere stories live. Discover now