Rozdział 24 - Problem z emisją

78 23 8
                                    

Lot samolotem dłużył mi się niemiłosiernie. Próbowałam skupić się na swoich notatkach, ale moje myśli wciąż uciekały do Anglika siedzącego obok i do nocy z porankiem z nim spędzonym. Mężczyzna nie dawał po sobie poznać, że między nami doszło do czegokolwiek, więc i ja, idąc za radą Wiktorii, zachowywałam się normalnie.

Czyli wyjadłam większość orzeszków w samolocie, ponarzekałam na ludzi pod nosem i zajęłam kibel na dłuższy czas niż trzy minuty, co spowodowało zniecierpliwienie jakiegoś „przemiłego" pana w kolejce.

Lotnisko było zatłoczone, a dojazd taksówką denerwujący, a to wszystko przez korki i nieznajomość gruzińskiego kierowcy topografii miasta.

W końcu jednak, kiedy stanęłam przed własnym domem odetchnęłam z ulgą. Byłam tu pierwszy raz, odkąd pojawiłam się na tym padole. Moje stare klucze wciąż pasowały, przez co byłam wdzięczna Feliksowi, że nie zmieniał mi zamków w drzwiach.

Wchodząc do środka poczułam się obco. Postawiłam cicho walizkę w przedpokoju i rozejrzałam się po pustych pomieszczeniach, gdy powoli ruszyłam przed siebie. Czas odcisnął ogromne piętno na tym miejscu. Kurz pokrywał każdą możliwą powierzchnię, chociaż raz w miesiącu powinna przychodzić tutaj pani sprzątająca, której płaciłam. A wyglądało tu tak, jakby przez co najmniej rok chuja tu było robione.

— Złodzieje — syknęłam zdegustowana, kiedy Anglik stanął obok mnie. — Płacisz legitnie, a i tak usługa jest niekompetentna. Wieczorem uwalę im opinię na stronie.

— Nie jest tak źle. — Zmarszczył nos. — Wystarczy wywietrzyć, odkurzyć i przetrzeć.

— Mam ważniejsze rzeczy do roboty niż sprzątanie — mruknęłam. — Idę do pomnika przywitać się z rodziną, a ty znajdź jakąś knajpę i zamów jedzenie. Zgłodniałam — rzuciłam na odchodne.

— Masz smak na coś konkretnego?

— Na polską kuchnię.

Wyszłam z tego przeklętego domu szybciej, niż do niego weszłam. Ominęłam podniszczoną już elewację i skierowałam krok do miejsca, gdzie wciąż stał pomnik mojej rodziny. Czując na sercu tonę gruzu i wór cementu, usiadłam na trawie i wgapiłam się w wyryte w kamieniu nazwiska.

Tylko to po nich wszystkich zostało.

Jeden kamień i nazwiska, których nikt nie znał i już nie pozna.

Nie wiem, ile czasu tak siedziałam zamyślona. Nawet nie wiem, o czym dokładnie myślałam, bo pozwalałam myślom płynąć parostatkiem w piękny rejs przed siebie. Ocknęłam się dopiero w momencie, kiedy usłyszałam głos Arthura:

— Natalia! Jedzenie dotarło!

Wstałam powoli z ziemi i powolnym krokiem skierowałam się w stronę czekającego na mnie Arthura. Chłopak przykładał dłoń do czoła i mrużył oczy na słońce, które pomimo końcówki września, prażyło niemiłosiernie.

— Ale upał — mruknął, kiedy się zbliżyłam. — Dziwna pogoda jak na wrzesień.

— Złota Polska Jesień, mój drogi — sprostowałam, kiedy oboje ruszyliśmy z powrotem do drzwi frontowych. — W połowie października zacznie padać deszcz, który będzie się ciągnął do stycznia. A w kwietniu spadnie śnieg, no bo w sumie czemu nie.

— Jaki kraj, taka pogoda — skomentował nieco chamsko, na co ja odparłam donośnie:

— Chcesz sprawdzoną prognozę pogody? Uwaga! Będzie lało albo wiało!

— Bardzo zabawne.

— Oj i to jak. — Zachichotałam, po czym przystanęłam i spojrzałam w stronę bramki. — Wiesz, poczekaj. Nie było mnie tutaj trzydzieści pięć lat, jestem ciekawa ile mam poczty! — podjarałam się.

Hetalia Axis... World! - Tom 4Where stories live. Discover now