Chapter 16.

785 59 7
                                    

Alice siedziała teraz w swoim pokoju opuchnięta od łez i słów,które znaczyły dla niej zbyt dużo. Nie...

To on znaczył dla niej zbyt wiele.

Westchnęła,ubierając na siebie byle jakie spodnie,byle jaką koszulę,byle jakie buty,związując włosy w byle jaki kok i nakładając nowy-bylejaki makijaż. Jej spojrzenie również było byle jakie. 

Wszystko było dla niej byle czym.

Teraz,gdy Justin również ją opuścił nie miała już nikogo. Ojca,matki,Justina,ani samej siebie. 

Była nikim.

Czując się całkowiecie samotną wyszła na zewnątrz,niedbale z zaciętym wyrazem twarzy,nie wsłuchując się w słowa matki,które zapewne były próbą zatrzymania jej w domu i porozmawiania o problemach,które Alice według niej miała. Jednak w głowie krążyła jej tylko jedna myśl.

To twoja wina.

To właśnie chciała powiedzieć matce,ale bała się jej reakcji. To kolejny powód,dlaczego nie szanowała siebie. Była tchórzem. Była tylko życiową porażką.

Przemierzając puste uliczki w parku,usiadła na jednej z ławek i uśmiechnęła się do siebie głupawo.,,Jestem idiotką. Co ja sobie myślałam?"-Znów śmiech,ale był sztuczny. Drwiła ze swojego losu. Wyciągnęła z kieszeni telefon i spojrzała w swoje odbicie. Westchnęła na ten widok i powiedziała do siebie.-Hej Alice! Jaki piękny dzień. Dlaczego nie zrobić by czegoś,by stał się jeszcze piękniejszy?-Następnie poderwała się na równe nogi i ruszyła.

Siedziała teraz dokładnie w tym samym miejscu,a obok niej cały arsenał kolegów,którzy nie mogliby jej nigdy zdradzić. 

Nie oni.

Uśmiechnęła się smutno do butelki czerwonego wina,paczki winstonów jagodowych i jednej obficie nabitej lufki.,,Zabawmy się w Pana Greena."-Pomyślała,a gorycz wypełniła jej gardło. Otworzyła butelkę i pociągnęła mocne wino jednym chaustem,opróżniając połowę zawartości,po czym chwyciła za papierosa i odpaliła go,delektując się owocowym smakiem tuż po kliknięciu. Kilka osób zdążyło ją minąć,ale miała to szeroko i głęboko w swojej obolałej z żalu dupie.

-Na zdrowie!-Krzyknęła do siebie,dopijając wszystko,co zostało i chwyciła za lufkę.-Poznajmy ten piękny świat,w którym nie ma bólu...-Umilkła,orientując się,że od dłuższego czasu gada sama do siebie. Może i była zdołowana,ale nie mogła ześwirować,a monolog był najprostszą z dróg,by do tego dotrzeć.

Lufka zaskwierczała pod gorącem buchającym z zapalniczki,a Alice mocno zaciągnęła się dymem,który wpełznął do jej płuc niczym podstępny wąż z opowieści o Adamie i Ewie.

Żeby tylko wiedziała,jakie będą skutki...

Po dwudziestu minutach bezczynnego siedzenia w swojej własnej krainie postanowiła się przejść. Ale gdzie? Do domu na pewno nie wróci. Nie w tym stanie,chociaż było jej wszystko jedno,ale wiedziała też,że matka od razu oskarżyłaby ją o spędzanie czasu z Justinem...czy on był,aż taki zły?

Tak.

Był dupkiem.

Seksownym,ale dupkiem.-Zachichotała.

Właśnie!-Ta myśl wdarła się do jej głowy i rozbłysła niczym żarówka,która zapala się w ciemnej piwnicy,gdy ktoś pociągnie za zwisający sznureczek.-Odwiedzimy Barklera. Co ty na to Alice?

-Jestem za!-Znów gadała ze sobą,ale była zbyt pijana i upalona,by myśleć racjonalnie.

Po dłuższym czasie niż się spodziewała wreszcie dotarła do jego domu. Był wieczór,ale jak to możliwe? Czy,aż tyle ją ominęło? Jednego była pewna-wino było mocniejsze niż jej się zdawało. Światło paliło się jedynie u niego w pokoju,więc czemóż miałaby nie złożyć mu gorącej wizyty? Pewnym krokiem ruszyła w stronę drzwi i chwiejąc się z boku na bok,jak tratwa na otwartym morzu najpierw zaliczyła dość bolesny upadek,a potem chwytając się progu podniosła się i zadzwoniła do drzwi. Rozglądała się dookoła w zasadzie niewiele widząc przez rozgrzewający ją alkohol. Świat zdawał się wirować i był...kolorowy?

Tak. Kolorowe drzewa,kolorowa ulica...wszędzie kolory...

Boże...-Pomyślała,ale zanim zdążyła cokolwiek dodać sobie w głowie drzwi otworzyły się,a w nich stanął oszołomiony wręcz Justin.

-Alice?-Zamrugał oczami z niedowierzaniem.-Co ty tu robisz?-Sądziła,że będzie krzyczał,znów ją wypychał,ale o dziwo wydawał się...zadowolony,że przyszła. Ton jego głosu był kojący szczególnie na ból,który obezwładniał powoli jej ciało. Musiała nieźle zaryć o ziemię,ale dobrze,że była tak narąbana,że nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy.

-Przszłam sie odwieić!-Czknęła.-Nie jestś szczśli-szczśliwy?-Język plątał jej się wbrew jej woli,co pewnie jeszcze bardziej żałośnie brzmiało z jego perspektywy.

-Boże Alice! Jesteś strasznie pijana.-Chwycił jej podbródek i odwrócił w swoją stronę,zagłębiając spojrzenie w jej oczach. Nie chciała by przestawał. Chciała,by na nią patrzył. Tego pragnęła najbardziej na świecie.-Paliłaś...Boże Ali powiedz,że nie brałaś tego gówna.

-Mśla-am,że taką mnie poochasz. -Zachwiała się na jeden bok,ale na szczęście silne ręce Justina zdążyły ją przytrzymać.

-Nie ...Ali...-Jego głos nabrzmiał smutkiem i zdenerwowaniem.

-Nie pdbam ci się? Nie chcesz mnie takiej,ani normalnej. Więc jakiej mnie chcesz? Co m zrobić byś wrszcie zaczął pstrzegać mnie w taki spsób w jaki ja cię postrzegam!-Jej błękitne oczy zaiskrzyły od łez,które się tam wezbrały.-Czy kdyś w ogóle mnie zechcesz?-Opuściła kapitulacyjnie barki i westchnęła głęboko. Justin zmierzwił tylko karmel rozpływający się głęboką barwą po jego włosach i mimowolnie się uśmiechnął. Dostrzegła to. Cień uśmiechu przebiegł po jego różowych wargach.

-Jesteś idealna.

-Nie śmiej się ze mnie! Dupek!-Pchnęła go mocno,ale znów zachwiała się,ale i tym razem zdążył ją złapać. Czy on był synem strusia pędziwiatra,czy jaki grzyb?

-Alice...czy masz jak wrócić do domu? Autobus...nie ...to bez sensu.-Mówił do siebie.-Jest ktoś,kto mógłby po ciebie przyjechać?

-Nie,nie,nie,nie...-Wymamrotała,wyrywając się z jego uścisku,trzeźwiejąc nieco ze złości.-Nie wrócę do domu. Wolę umrzeć na morderczym kacu jutro rano prawdopodobnie poszukiwana przez połowę miasta niż zginąć z ręki mojej matki,gdy zobaczy mnie w tym stanie.

Justin westchnął.

-U mnie też nie możesz zostać. Rodzice wrócą lada chwila.-Zamknął oczy i ze stoickim spokojem na twarzy zaczął głęboko się zastanawiać.

Och-pomyślała,przyglądając się jego pięknu. Mogłaby patrzeć tak na niego przez wieczne czasy,nawet po tym,jak ją wcześniej potraktował. Po prostu czuła,że za tą skorupą miejskiego smoka jazzu jest kimś więcej. Że zasługuje na coś więcej.

Odwróciła gwałtownie wzrok,gdy otworzył oczy,ale mimo to dostrzegła cień uśmiechu,wypełniającego jego twarz.

-Staram się wymyślić coś,żeby uratować ci tyłek,a ty po prostu molestujesz mnie wzrokiem.-Zaśmiał się melodyjnie.

-Wcale nie,poza tym nie musisz tego robić.

-Ale chcę.

-Więc lepiej coś wymyśl.-Skrzyżowała dłonie na piersi.

-Już to zrobiłem.-Uśmiechnął się do niej tajemniczo,aż ten widok odebrał jej całkowicie oddech. Przełknęła głośno ślinę i podała mu dłoń,kiedy wysunął swoją,prosząc ją o zgodę.-Więc chodźmy.

-

Never fall in love // Nigdy się nie zakochuj.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz