Rozdział 16

567 85 2
                                    

Od ostatnich wydarzeń minęło kilka dni. Mary codziennie chodziła do szkoły, wracając z wielkim uśmiechem oraz nowymi historiami z lekcji. Cieszyłem się, że jej się podoba. Rozmawialiśmy często. Opowiedziałem jej całą swoją historię ze wszystkimi szczegółami. Słuchała z wypiekami. Dziwna dziewczynka. Wydawało mi się, że chce zapamiętać najdrobniejszy element mojego życia. W tym czasie, często chodziłem na polowania, zabijając dilerów, rasistów i innych kretynów. Chyba zacząłem być jak bohater walczący z przestępstwem. Jestem super Garrett! Wasz stróż prawa! Niee, słabo brzmi.
Policja całkowicie odpuściła poszukiwanie mnie, ponieważ plakaty z moją podobizną oraz informacje w wiadomościach zniknęły. W zamian za to, coraz większą sławę zdobywał Krwawy Jason. Pojawił się nagle, nikt nie wiedział skąd. Zaczął zabijać różne osoby, najczęściej kobiety. Miejsca zbrodni po jego zabójstwach były całe we krwi. Ściany, sufit, podłoga. Uważano go za groźniejszego zabójcę ode mnie. Na to nie mogłem pozwolić. Postanowiłem znaleźć go i pokazać, kto jest najlepszym zabójcą w West Point. Moje poszukiwania zacząłem od ostatniego miejsca zbrodni. Było tak jak mówili. Zapach krwi przyprawiał o zawrót głowy, a czerwień na ścianach powodowała drobny niepokój. Jak przypuszczałem, policji nie było, dlatego postanowiłem tam wejść. Nie miałem ochoty na zabijanie zwykłych ludzi. Moim celem był Jason. Jednak zanim w ogóle wyszedłem z chatki, zrobiłem ostatnie zakupy, a na kartce napisałem informację dla Mary, że znikam na jakiś czas. Wiedziałem, że potrwa to trochę, a również nie byłem pewien czy nic mi się nie stanie. Wolałem uprzedzić małą, zanim zaczęła by się denerwować. Z domu, w którym rzeźni dokonał mój rywal, skierowałem się w głąb miasta. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, poza niektórymi ludźmi komentującymi mój kolor włosów. Miałem ochotę poderżnąć im gardła, lecz wtedy mój cel mógłby się zorientować. I byłem w środku tłumu ludzi. Słuchałem głównie plotek, dzięki którym mógłbym znaleźć Jasona. Niestety były bezużyteczne. Kilka opowiadań jaki to on straszny, wymyślone historie z jego życia, jak na przykład że roztrzaskał głowę jedną ręką. Nie wierzyłem w takie bajki. Chciałem sam się przekonać jaki naprawdę jest dobry. Moje poszukiwania zaniosły mnie obok ratusza miasta, gdzie zebrał się spory tłum. Ludzie przepychali się aby dotrzeć do przodu, wyzywając się nawzajem. Nie miałem zielonego pojęcia co się działo. Niezauważenie prześlignąłem się do przodu, zostawiając za sobą zdenerwowanych ludzi. Na schodach prowadzących do budynku stało kilku policjantów, a na ich szczycie stał burmistrz oraz dwóch wysokich mężczyzn w garniturach. Jeden z nich, młodszy, miał czarne, krótko ścięte włosy oraz bliznę obok prawego oka. Drugi, starszy, był łysy, a zmarszczki poznaczyły jego twarz. Wyglądali na dobrze zbudowanych, ponieważ garderoba opinała im się na barkach oraz klatce piersiowej. Stali spokojnie, aż po kilku minutach, koło mikrofonu, stanął burmistrz. Prawdopodobnie czekał aż wszyscy się uspokoją. Był wysokim brunetem, o zniewalającym spojrzeniu. Przynajmniej tak uważały kobiety na mieście. Odezwał się, posyłając w tłum swój uśmiech. Kobiety pisnęły. Westchnąłem zażenowany.
- Drodzy mieszkańcy West Point. Wiemy, że liczba morderstw wzrosła drastycznie. Najpierw Garret Miller, a teraz Jason. Dlatego, abyście mogli żyć w spokoju, poprosiłem o pomoc najlepszych specjalistów. Ci dwaj panowie obok mnie, są oficerami specjalnej jednostki wojska, która zajmuje się łapaniem takich osób jak Miller czy Jason. Panowie, przedstawcie się. - wskazał dłonią na mężczyzn stojących obok. Ludzie zaczęli wołać, jaki to burmistrz jest świetny. Jego przemowa naprawdę była świetna. Świetna na życzenia dla teściowej. Umarła by z nudów. Do mikrofonu podszedł młodszy z oficerów.
- Witam. Nazywam się Aaron Kether, porucznik Oddziałów Specjalnych. A to mój starszy parter, kapitan John Metzger. Mamy nadzieję, że wymierzymy sprawiedliwość tym okrutnym mordercom. Dla waszego bezpieczeństwa! - zawołał, a zebrani zaczęli wiwatować. Do czarnowłosego podszedł jego kolega, po czym wyszeptał mu coś na ucho. Mężczyzna skłonił się przepraszająco, a następnie oboje zeszli na bok. Zaśmiałem się mimowolnie. No, to teraz będzie zabawa... Tłum zaczął się rozchodzić, co mnie zdziwiło, ponieważ przemowa była bardzo krótka i prawie nic nie wniosła. Ale co ja się tam znam? Ruszyłem w kierunku obrzeży miasta, gdzie znajdowały się wille bogaczy lub innych snobów. Zajęło mi to niecałe pół godziny. Przed sobą widziałem ulicę, po której bokach stały bogate domy, wysokie wille oraz domki letnie dla jaśnie panów. Szedłem wzdłuż niej, próbując wyłapać jak najwięcej z otoczenia. To jakiś ogrodnik przycinał żywopłot, to jakaś bogata para kąpała się w basenie. Ogólnie widok jak w każdej bogatej dzielnicy. Słońce było wysoko, gorące powietrze powodowało, że powoli robiło mi się duszno. Właśnie w takich momentach dziwiłem się dlaczego ubierałem czarne spodnie i bluzę na taką pogodę. Moja głupota nie zna granic. Szedłem powoli, próbując dostrzec jakieś ważne rzeczy w około. Mój wzrok przykuła tabliczka na bramie odgradzającej dwupiętrowy pałacyk od reszty świata. "Jason Trates". Hmm.. Ma na imię Jason, to już jakiś początek. Chociaż pewnie nie użył by swojego imienia. Tylko debil by tak... zaaapomnijmy o tym.
Z domu słychać było głośną muzykę klasyczną. Postanowiłem sprawdzić co tam się wyprawia. Gorzej jakbym wpadł na imprezę snobów. Nie byłoby wesoło. Przebiegłem szybko przez podwórze, zatrzymując się przy drzwiach frontowych. Tak wiem, manewr godny komandosów Navy Seals. Spróbowałem zajrzeć przez okno, lecz zasłony uniemożliwiały mi na ujrzenie środka pałacu. Nagle usłyszałem odgłos otwieranych drzwi. Gwałtownie skuliłem się do ziemi, ale przypomniałem sobie, że jestem na otwartym terenie. I świeci słońce. Nastała krótkotrwała cisza, którą przerwał niski głos mężczyzny.
- Witamy w rezydencji hrabiego Trates, panie Miller. Hrabia czeka w swoim pokoju, zapraszam.
- Co? Skąd znasz moje imię? - zapytałem zdziwiony, po czym podniosłem wzrok na źródło głosu. Był to wysoki, starszy mężczyzna. Ubrany był w smoking, włosy miał pokryte sporą siwizną. Uśmiechnął się.
- Hrabia bardzo się panem interesuje. Nie ma co czekać, zapraszam. - wskazał ruchem dłoni wejście. Niechętnie wstałem, otrzepałem ciuchy z kurzu, a następnie wszedłem do środka razem z mężczyzną. Moim oczom ukazała się wielka sala, na której środku znajdowały się schody. Olbrzymi, kryształowy żyrandol zwisał z sufitu, oświecając pomieszczenie promieniami słońca odbitymi od jego powierzchni. Po bokach widniały drzwi, które wykonane były z ciemnego drewna. Ogrom tego wszystkiego sprawiał, że czułem się niepewnie.
- Tędy proszę. - powiedział mężczyzna, po czym ruszył po schodach na górę. Nie zwlekając poszedłem za nim. Szliśmy długim korytarzem, na którego ścianach widniały obrazy przestawiające postacie historyczne, bitwy czy wydarzenia biblijne. Pewnie wszyscy zastanawiają się dlaczego wszedłem do domu obcej osoby, nie pytając o powód. Otóż odpowiedź jest prosta. Jeśli coś będzie nie tak, to ich pozabijam. Muzyka nasilała się. Poznałem ją, jednak nie mogłem sobie przypomnieć nazwy. Po chwili zatrzymaliśmy się przed wielkimi drzwiamy, które przyozdobione były złotem. Mój przewodnik zapukał, a następnie je otworzył. Do moich nozdrzy dotarł zapach krwii oraz moczu. Zrobiło mi się niedobrze. Na środku pokoju, w dość sporym fotelu, siedział mężczyzna, prawdopodobnie pan domu. Miał na sobie czarny garnitur oraz białą koszulę z czarnym krawatem. Wyglądał na około czterdzieści lat. Włosy miał szpakowate, gdzieniegdzie wystawały siwe kawałki. Były idealnie przylizane do tyłu. Twarz miał niezbyt pociągłą, ale wydawało się przyciągać wzrok obserwatora. Oczy koloru oceanu patrzyły się na mnie uważnie, próbując wedrzeć się w moje wnętrze. Poczułem się dziwnie nieswojo. Hrabia uśmiechnął się ciepło, po czym odezwał się niskim, atrakcyjnym głosem.
- Piękna, czyż nie? - zapytał się, na co ja skinąłem głową. - Jan Sebastian Bach, Aria na strunie G.
- Och, cóż za wykwintny artysta, zaprawdę ideał. Ale nurtuje mnie pewne pytanie. Czemu tu tak.. hmm.. jebie? - zapytałem z szyderczym uśmiechem. Wiedziałem, że osoba siedząca przede mną to nie nikt inny jak Krwawy Jason. Zapach krwi oraz moczu połączony z rozciętym ciałem na ścianie obok były wystarczającym powodem.
- Bardzo przepraszam. Rozumiem, że odór pożogi i moczu nie odpowiada tobie, drogi Garrecie?
- Wiesz, jakoś mój zmysł węchu nie przywykł do takich ekskluzywnych zapachów. Po co mnie tu wezwałeś, Jason?
- Ach, cóż za agresja. Odpowiedź jest prosta. Jesteś drugim po mnie mordercą w West Point. Czyż nie jest normalne, że chciałbym poznać kolegę po fachu?
- Cieszę się, że mnie tu sprowadziłeś. Ale mogłeś mnie poinformować wcześniej, o hrabio, gdzie mieszkasz. Wtedy nie musiałbym męczyć moich obolałych kończyn tą żmudną drogą.
- Naprawdę jesteśmy przeciwieństwami. Jesteś porywczy i chaotyczny. Twoje ofiary są zabite jak zwykłe wieprzki. Za to ja... Jam jest ideałem zabójcy. Zabijam powoli, ciesząc się każdą sekundą sprawiania cierpnienia, doprowadzając mnie do ekstazy, która porusza każdy zakamarek mojego ciała. Ale to jest piękne, mój drogi Garrecie. Wiesz, dla...
- Zamknij się, mam dość. Zabiję cię tu i teraz. Udowodnię miastu, kto jest lepszym zabójcą. - warknąłem, wyciągając nóż z kiesze i bluzy. Mężczyzna zaśmiał się.
- A więc pojedynek? Och, jak romantycznie. Dwóch mężczyzn, w pojedynku przekonań oraz charakteru. Naprawdę, zacne zdarzenie. Jak chcesz, drogi kolego po fachu. Sebastianie! - klasnął w dłonie, przywołując do pokoju siwego lokaja. - Dwa miecze, proszę.
- Tak jest, panie Hrabio. - skłonił się, po czym wyszedł. Spojrzałem zdziwiony na Jasona. Siedział dalej na fotelu, patrząc na mnie swoim spokojnym wzrokiem. Wzdrygnąłem się.
- W co ty grasz, Trates? Nie będę walczył na miecze.
- Och, ależ będziesz. To jedyna szansa, abyś wyszedł stąd w jednym kawałku. - odpowiedział uprzejmie. Podszedłem krok do przodu.
- Mogę cię zabić tu i teraz. Po co walczyć? - zapytałem, a na twarzy pojawił mi się krwiożerczy uśmiech.
- Bo nie masz wyjścia, chłopcze. - podniósł pistolet z stoliczka, który dopiero teraz zauważyłem. Wymierzył we mnie, dalej patrząc tym przenikliwym wzrokiem. Prychnąłem.
- Jak chcesz. Ale jak wygram, zabiję cię.
- Zaś jeśli ja dostopię zwycięstwa, zostaniesz moją własnością. Czekają cię tortury oraz inne... - oblizał wargi. Cofnąłem się krok w tył. - ...przyjemności.
W tym momencie wszedł Sebastian dwoma mieczami, zrobionymi w stylu europejskim. Ich stalowe ostrza połyskiwały przy każdym ruchu. Jak byłem mały bawiłem się w rycerzy. Wygrywałem z każdym. Teraz mam zatańczyć śmiercionośny taniec ostrzy na granicy życia i śmierci. Kocham los... Lokaj podał mi jeden z mieczy, a drugi zaniósł hrabiemu. Ten wstał, a następnie ściągnął marynarkę oraz krawat. Zauważyłem, że ustawił się w pozycji startowej podczas pojedynków szpadami, chowając lewą dłoń za plecy, a w prawej trzymając broń. Opuściłem swoją delikatnie, aby opadała lekko po prawej stronie, delikatnie dotykając podłogi. Ugiąłem nogi, szykując się do ataku.
- Zginiesz, Trates. - powiedziałem stanowczo. On uśmiechnął się, po czym ukłonił.
- Très bien, vous Miller. En garde! - powiedział po francusku, a następnie natarł na mnie. Ledwo odskoczyłem na bok, unikając ciosu. Próbowałem uderzyć go w bok, jednak sparował moją próbę ataku bez problemu. Następne uderzenie poszło w mój brzuch. Niezgrabną paradą odbiłem ostrze na bok. Próbowałem uspokoić myśli, ale strach nie pozwalał. Przecież walczyliśmy na śmierć i życie! Jeden fałszywy ruch i ginę... Nasze miecze po raz kolejny skrzyżowały się ze zgrzytem. Żaden z nas nie oddawał pola. Miałem już kilka delikatnych nacięć z których powoli ciekła krew. Niestety ja ani razu nie trafiłem przeciwnika. Byliśmy zmęczeni, oddychaliśmy nierówno. Pot spływał po mnie, klejąc się do ubrania. Cios w bok, parada, uderzenie z dołu, parada, sztych, parada, półobrót, unik. Każda próba zranienia Tratesa kończyła się niepowodzeniem. Zapach krwi oraz moczu nie pozwalał mi myśleć. Kolejny cios, kolejna parada. Brzęk metalu rozbrzmiewał gdy ostrza krzyżowały się, dając kolejne okazje przeciwnikowi na zranienie mnie. Ledwo stałem na nogach, serce biło jak szalone. Próbowałem trafić Jasona z góry, lecz on odskoczył na bok, tnąc mnie w brzuch oraz wbijając się w ciało. Wyplułem krew. Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Zimny metal powoli przesunął się po mojej skórze, posyłając fale bólu. Jęknąłem, próbując się poruszyć. Spojrzałem na hrabiego. Patrzył na mnie uśmiechnięty.
- Teraz mój drogi, nie masz jak się ruszyć. Ende, mein Freund... - zaśmiał się. Zakląłem. Czy tak to się skończy? Sam.. Bez nikogo.. Nie mam rodziców.. Nie mam siostry.. Nie mam Crystal.. Zostałem sam. Wystarczy zamknąć oczy... Żegnaj świecie, żegnaj Mary.. Mary.. Mary..
- Mary! - krzyknąłem, zamachując się mieczem. Jason wyszarpnął ze mnie ostrze, odbijając mój cios. Padłem na kolana. Z ran ciekła krew, wypluwałem ją razem z falami kaszlu. Rana kłuta piekła, nie dając spokoju wykończonemu ciału. Próbowałem wstać, jednak nie mogłem się ruszyć. Tak kończy brawura... Harbia przykucnął przy mnie, po czym dotknął dłonią mojej twarzy. Przybliżył swoje usta do moich uszu.
- Do zobaczenia... - wyszeptał, przygryzając płatek mojego ucha. Zrobiło mi się nie dobrze. Facet mi coś takiego zrobił.. Zabiję go... Przed oczami pojawiła się czarna plama, a ciało odmówiło posłuszeństwa. Upadłem na podłogę, wypluwając znowu krew. Jej metaliczny smak już mnie nie podniecał. Ciekawe jak jest po drugiej stronie.. Czeka tam na mnie rodzina? Może Crystal? Ciekawe.. Zakmnąłem oczy, wydając z siebie ostatni dech, którego byłem świadomy...

Granica życia i śmierciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz