Strażnicy wlekli mnie długim, szerokim korytarzem w siedzibie diabła, tak nazywaliśmy naszego „ kochanego" Konsula. Powinienem czuć strach, albo chociażby lęk. Przecież mnie złapali, ale nie czułem nic. Nic oprócz lodowatej pustki i spokoju. Przesuwałem spojrzeniem po korytarzu, zapamiętując każdy najdrobniejszy detal, który mógłby pomóc mi w ucieczce. Od wejścia skręciliśmy dwa razy.Raz w prawo, a potem w lewo. Ściany zrobione były z cegły i pokryte białym tynkiem, na tyle solidne ,by zbyt łatwo ich nie uszkodzić. Biorąc pod uwagę pod jakim kątem rozchodziły się promienie słońca, łatwo było stwierdzić, że szyby zrobione były z kryształu. Okna były duże, przypuszczalnie 3m na 4m, ulokowane na całej długości korytarza, który ciągnął się w nieskończoność. Odległość między jednym, a drugim mogła wynosić nie więcej niż 1m. Kryształ można łatwo stłuc, a odłamki użyć jako naboje do prostej procy. Wykorzystując te informacje, w jednej chwili zrodziły się w mojej głowie przynajmniej setka pomysłów na ucieczkę, ale skupmy się teraz na wnętrzu.Podłoga wyłożona była marmurem i błyszczała tak, że możnabyło się w niej przejrzeć, jak w lustrze. Miałem ochotę na nią napluć. Na ścianach wisiały portrety byłych rządzących, a co kilka metrów stały popiersia wyrzeźbione z kości słoniowej. Już sam korytarz musiał kosztować z kilka milionów. Na tę myśl zalała mnie fala złości. Ludzie giną na ulicach z głodu  i nędzy, a on żyje sobie, jak pączek w maśle. Zacisnąłem mocniej pięści, by odsunąć od siebie wizje zamordowania żołnierzy i chęć rzucenia mu się do gardła. 

- Na bogato widzę – mruknąłem przez zaciśnięte zęby do jednego ze straży, nie uzyskując odpowiedzi. Weszliśmy do głównego pomieszczenia przez duże, mahoniowe drzwi. Omiotłem pokój szybkim, taksującym spojrzeniem. Pomieszczenie było ogromne z równie długim stołem pośrodku. W rogach przymocowane były lampy z haftowanymi abażurami. Podłogę pokrywał drogi, perski dywan. Sufit był całkowicie oszklony. Przede mną stał nie kto inny, jak Wiliam R. Jedno spojrzenie, a już wiedziałem, że nienawidzę go bardziej, niż wcześniej. Był wysoki, dość szczupły z rękami skrzyżowanymi na piersi. Twarz miała ostre rysy, chodź gdzie nie gdzie widoczne były zmarszczki. Oczy wypełnione były okrucieństwem, inteligencją i kłamstwem. Włosy siwe i przerzedzone, a usta wykrzywione w nieszczerym grymasie, bo nie można było nazwać tego nawet uśmiechem. Wyrwałem się z uścisku gwardzistów i stanąłem przed nim w pewnej siebie pozie, jakbym wiedział, że wygrana jest po mojej stronie. Wytrzymałem jego spojrzenie, swoje zamieniając w czarną otchłań.

- Ukłoń się przed tym, który tobą rządzi – rzekł spokojnym tonem, patrząc na mnie z pogardą...

- Nie uznaję twojej władzy – oznajmiłem zimno, pewnie unosząc podbródek. Nigdy się przed nim nie ukłonie. Nawet po moim trupie...

- Obawiam się, że nie masz wyboru – odparł lekko zirytowany, zaciskając lekko  lewą dłoń w pięść. Uniosłem kącik ust w szyderczym uśmiechu i odpowiedziałem...

- Obawiam się, że dla nich to ja tu rządzę – wskazałem palcem na oszklony dach. Znajdowało się tam dziesięciu moich ludzi gotowych do ataku. Wysłałem w ich kierunku dobrze znany im gest. W mgnieniu oka dach rozbił się na tysiące małych kawałków, a odłamki szkła spadały na nas, jak płatki śniegu. Czekałem tylko na tę okazję... Kiedy strażnicy ponownie chcieli mnie schwytać, odwróciłem się gwałtownie łapiąc ich za przód munduru i uderzając ich nawzajem głowami. Padli na ziemię, jak kłody. Zamieszanie trwało tylko kilka minut. Trzymając linę w dłoni, wciągali mnie do góry. Jedyne co jeszczewidziałem, to rozwścieczoną twarz Konsula.




RebelianciWhere stories live. Discover now