Hej czytelnicy... 

Mam nadzieje, że ta opowieść się wam podoba. Naprawdę zapraszam do komentowania i gwiazdkowania, to daje mi naprawdę wiele motywacji... Chciałabym też wiedzieć, jakie są wasze opinie... Ja nie gryzę...

Wąskie, brukowane uliczki i szare, pozbawione życia domy... Dookoła śmierć, bieda i choroby... Ślepe zaułki stawały się cmentarzami, w których porzucane, martwe ciała czekały na cud, na wolność, która nie chciała nadejść... Wszechobecna tyrania władzy dostarczała obywatelom dostatecznych powodów, by uciec, ale drugą rzeczą stawał się strach, który ich tu więził. Nie licząc oczywiście żołnierzy, którzy byli dosłownie wszędzie, spędzając obywatelom sen z powiek... Chciałam zrobić coś dla tych ludzi, dla samej siebie, bo ile można żyć w wiecznym strachu o własne życie? Szliśmy uliczkami miasta, udając obojętnych, choć widok ulic zbrukanych krwią ciężko było znieść... Planowaliśmy ucieczkę już od dawna, szukając człowieka legendy... Znało go całe Valehande , nadając mu wiele określeń. Takich, jak zjawa, cień, ale przede wszystkim nazywali go Genesium... W naszej legendzie jest to istota, która ma w sobie zarówno najczystsze dobro, jak i najokrutniejsze zło... Może sprawować nad miastem ochronę, jak i zniszczenie, a to zależy tylko od jego aktu dobrej woli... Teraz tylko on może nam pomóc... Wchodziliśmy właśnie na rynek, by zrobić zapasy żywności, gdy nagle stanęłam jak wryta, nie mogąc uwierzyć własnym oczom... 

- James spójrz – szturchnęłam przyjaciela, który podążył za moim spojrzeniem... Wielki pomnik naszego Konsula stał bez głowy, a na postumencie, czerwoną farbą napisane było ,, Śmierć władzy, śmierć tyranii"... Gapiłam się na napis, jak zahipnotyzowana... Nie mogła uwierzyć, że to naprawdę się dzieje... Nadzieja zalała moje serce, niczym fala... Genesium jednak chroni miasto i właśnie wypowiedział wojnę... Nie było mi dane długo się tym cieszyć, gdyż mój towarzysz ciągnął mnie za ramię w przeciwną stronę... Zaczęłam się nerwowo rozglądać za przyczyną jego zachowania, kiedy dostrzegłam zbliżających się ku pomnikowi żołnierzy... W ostatniej chwili zniknęliśmy za rogiem opuszczonego budynku... 

                                                                                               *** 

Stał na baczność z rękoma mocno dociśniętymi do boków... Pierwszy raz w mundurze było mu tak gorąco. Czuł, jak krople potu spływają mu po czole... Nerwowo przełknął ślinę, modląc się w duchu, aby przeżył dzisiejszą konfrontację... Konsul stał przy oknie, plecami zwrócony do swojego żołnierza... Mimo iż wyglądał na spokojnego, to bardzo łatwo można było go wyprowadzić z równowagi, zwłaszcza niepowodzeniami... 

- Panie, grupa dezerterów zdewastowała twój pomnik, napisali groźbę... - odpowiedział łamiącym się głosem, a jego dłonie zaczęły się trząść... Konsul odwrócił się w jego stronę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, co tylko wzmagało niepokój... 

- Zdążyłem zauważyć... - rzekł starszy mężczyzna z chłodnym spokojem, jednak w przenikliwych oczach czaił się gniew... - zastanawia mnie, dlaczego jeszcze nie wykonuje egzekucji... - w miarę, jak to mówił zrobił kilka kroków w przód... Żołnierz ledwo powstrzymał się, żeby odruchowo nie zrobić kroku w tył... 

- Uciekli... - szepnął ledwo dosłyszalnie, spuszczając wzrok na swoje buty... Wzywał wszelkie znane mu bóstwa, prosząc o pomoc... Nadaremno, kiedy głos Konsula przerwał ciszę...

- Zajmiesz jego miejsce... - rzucił rozgniewany, a młodszy mężczyzna uniósł na swojego władcę przerażone spojrzenie... - jako przestroga za niewykonanie obowiązków...

- Błagam... - szepnął łamiącym się głosem - mam żonę i dziecko... - jednak wszelkie prośby odbiły się tylko od chłodnych ścian... Całe to zajście obserwowała pewna, niesamowicie piękna kobieta o kruczoczarnych włosach i błękitnych oczach... Uśmiechnęła się lekko, odzyskując nadzieję na to, że jej syn nadal żyje i ma się całkiem nieźle... 







RebelianciWhere stories live. Discover now