- Dobrze wystarczy na dzisiaj – odparłem do reszty grupy po intensywnym treningu... Byłem zroszony potem, ale silniejszy i szczęśliwszy. Lubiłem wysiłek fizyczny, pomagał mi się skupić. Reszta na tomiast ledwo trzymała się na nogach.

- Chcesz nas chyba wykończyć, wszystko mnie boli – odparł zdyszany Diaval, kładąc się plackiem na podłodze, starając się unormować oddech. W jego ślady poszła reszta drużyny...

- Robicie postępy – rzekłem, by podwyższyć ich samopoczucie – jako dowódca jestem z was dumny – zawsze byłem, ale nie zawsze okazywałem to w czytelny sposób. Niespodziewanie do pokoju wpadła zdyszana Izzy w podartych ubraniach, potarganych włosach i krwią na policzku. Już zanim powiedziała cokolwiek, moje serce zalała panika... Wiedziałem, że coś poszło nie tak...

 - Leo szybko! - krzyknęła zdenerwowana i wybiegła z pomieszczenia, nie sprawdzając, czy idę za nią... Nie potrzebowałem zachęty, od razu popędziłem za dziewczyną w stronę wyjścia. Instynktownie czułem, ze stało się coś strasznego... Ujrzałem moich ludzi sponiewieranych i roztrzęsionych. Mój wzrok po kolei spoczął na każdym z nich, oceniając obrażenia. Raven miała ręce od krwi, Lucas włosy sklejone od karmazynowej cieczy, w objęciach trzymał bezwładne ciało Matta. Obrażenia reszty ekipy to niegroźne zadrapania i siniaki... Zignorowałem ich, skupiając się na poważniejszym problemie... W mgnieniu oka znalazłem się przy Lucasie. Panika wbiła mi w serce jedną, wielką igłę i przez chwilę zapomniałem, jak się oddycha. Nogi miałem jak z waty, biorąc pod uwagę najgorsze. Skup się, nie możesz okazać słabości, nie teraz. Skarciłem się w duchu, odpychając od siebie emocje, stając się znów opanowany.

- Wnieście go do środka – poleciłem Lukasowi – przynieście bandaże i wodę – rzucałem rozkazy, ale nikt nie ruszył się z miejsca. W ten sposób nie chciałem dopuścić do siebie prawdy... To nie mogła być prawda...

- On nie żyję – odparła bezbarwnym głosem Izzy – odszedł – jej głos się łamał i pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Mimo, że w głębi duszy to podejrzewałem, to potwierdzenie tego przez kogoś innego było, jak cios między żebra. Na moment odebrał jasność myślenia.

- To niemożliwe – szepnąłem, patrząc na zastygłą twarz Matta. Dopiero teraz dostrzegłem druzgoczące zmiany... Nieruchoma, mokra od krwi klatka piersiowa. Blada twarz, zastygła w grymasie bólu i szoku... Bezwładne ciało, zwisające między ramionami Lucasa, niczym szmaciana lalka... Drżącą dłoń przyłożyłem do jego policzka, odgarniając mu kosmyk włosów. Tłumiłem płacz, zachowując kamienną twarz... Nie mogli zobaczyć mojej słabości... Jeszcze przez chwilę patrzyłem na jego twarz, próbując zapamiętać każdy rys,każde słowo. Uczcić jego pamięć, zasługiwał na to...

- Wnieście go do pokoju – rzekłem monotonny głosem, próbując nie skupiać się na uczuciach...

- Ale on... - zaczął Lukas, zachrypniętym od płaczu głosem, ale przerwałem mu.

- Powiedziałem wyraźnie! - podniosłem głos, choć tego nie chciałem... Musiałem nas sobą zapanować...

- Leo – szepnęła Izzy, lecz zamilkła, kiedy spiorunowałem ją wzrokiem... Nikt nie odezwał się słowem, zbyt wystraszeni, by jakkolwiek się sprzeciwić... Miałem tylko nadzieję, że to nie ja wzbudzam w nich strach... Lucas w końcu zrobił niepewnie kilka kroków w przód, mijając mnie i wchodząc do sieni... 

- Pogrzeb odbędzie się o zachodzie słońca – dodałem już łagodniej ,kierując się w stronę wnętrza. Ludzie ustępowali mi miejsca wiedząc, że w tym nastroju nie warto wchodzić mi w drogę.

- Leonardo – usłyszałem za sobą męski głos. Nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć do kogo należy...

- William – odpowiedziałem odwrócony do niego plecami. Byłem zaskoczony jego obecnością tutaj...

RebelianciWhere stories live. Discover now